Odcieki młodości

Śmiercionośność nieba
zerwanego nocą
za serca dnia
na wskroś ku starości
potężne zawirowanie
w pobliżu odcieków młodości
młodości przeczekiwanie
oczekiwanie nieba
nieba
ponitowane trwaniem.

 

WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „O JEDNO NIEBO WIĘCEJ”

W magazynie osób mniejszych 4

Co do pogody, to faktycznie zazwyczaj jest ciepło, jeśli akurat nie ma mroźnego wiatru, który przy panującej tu wilgotności potrafi przeszyć zimnem do żywego. Bryza od morza przeważnie niesie nawałnice i deszcz zacina poziomo – prosto w oczy. A jeśli akurat ani nie wieje, ani nie leje, to jest szaro, buro i mgliście, najlepiej jeszcze z denerwującą mżawką. Objawów słońca jest tu tyle, co na Cyprze – tyle że porą deszczową w nocy. To znaczy słońce zawsze gdzieś jest, ma jednak gorszy zapierdziel niż ja i nie ma czasu załadować światła. Nawet jak zaświeci, to jak wtedy akurat jestem w mrocznym magazynie bez okien, więc daremny trud. Wieść gminna niesie, jakoby Afryka zużywała za dużo energii słonecznej, dlatego tutaj mają deficyt. Pewnie służy bananowym dyktatorom do produkcji broni nuklearnej. Irak wpadł na to trochę wcześniej, tylko jeden taki boski prezydent wyczaił ich niecne zamiary. Nieco zbrojnie.

Tak więc w Irlandii pada. Akurat mamy porę deszczowo mokrą, to jest prawie zimę. Po niebie nieprzerwanie ciągną tabuny chmur nie do przebicia. Czasem się przewalają z nudów, czasem pędzą, jakby się czymś zaraziły od wściekłych krów albo po prostu spojrzały w dół i stwierdziły: „Ależ tu bezbarwnie! Stagnacja i apatia. Spierdzielamy stąd w trzech migach nad Śródziemne”. Tam wieloryby ostentacyjnie smażą się na plaży, mimo że Green Peace próbuje je zepchnąć z powrotem do morza. A tu wieloryby siedzą zamknięte w domach przed telewizorami i zajadają octowe chipsy. Naprawdę, mają tu takie i nie radzę kosztować bez przepitki. Wcale im się nie dziwię, że nie wychodzą z domów i tyją, skoro tu taka pogoda. Zazwyczaj nie chce mi się nawet patrzeć w niebo…

Dziś słońce wyszło na godzinkę i już chciałem pobiec z aparatem na sesję zdjęciową nad jezioro, ale szczęśliwie przyziemne sprawy domowe zatrzymały mnie na moment i tylko dzięki temu nie zmokłem. Takie ekspresyjne nasłonecznienie cechuje się tutaj bardzo dużą dynamiką zmian. Jest po prostu dynamicznie spokojne, ewentualnie spontanicznie zaplanowane. Zresztą po grzyba tu komu słońce, przecież mają niedaleko centrum handlowe i dwa supermarkety! To jedyne i ulubione atrakcje w okolicy. Na przyrodę nie ma co liczyć. Oprócz jeziora, obecnie omijanego szerokim łukiem ze względu na ptasią grypę, mają tu jeszcze park z kilkoma ładnymi drzewami i jakąś zabytkowo zapyziałą wieżę, z której zrzucano czarownice. Faktycznie, czego to człowiek z nudów nie wymyśli!. Żeby chociaż ta wieża była otwarta… Poza tym widziałem na horyzoncie dwa wzniesienia, ale wciąż jak nie praca, to średnia opadów rocznych koliduje z moimi planami ekstremalnego alpinizmu na wysokości około pięciuset metrów.

LINK DO CZĘŚCI 5

Najmniej możliwości w portalu

Miejscowe obroty możliwości ciał
na gzymsie zmysłów i nie tylko
powrót do poprzedniej sposobności plus pewność
że nie była właściwą
igraszki na linie bez asekuracji
wysokości obłędu nad separacją
emocjonalna przypadłość uskrzydla
nie w systemie zależności niskich lotów
pozbawiona odporności na rewanż
radość rozchełstanej równowagi
na którą rozsądniej sobie nie zezwalać

twarz przesiąkająca ziemią
spłyci zwierciadła błękitu
niefortunne krawędzie budowli
w związku z dopasowaniem do oczu
noc przybierze powietrzne ślady walk
użebrowanie gwiazd pozamyka światło
a serce jedyny dostępny portal
kruchość postrzępionych chmur
przerysuje mrokiem oczy obserwatora.

 

LINK DO WERSJI MULTIMEDIALNEJ
WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „ŁOSKOT DROGI MLECZNEJ”

Boczny obserwator

Do wiadomości życia wysyłkowego
nie potrzebuję sprzętu do kopiowania własnego cyrografu
przecież wszystko co mam to kiepski duplikat
nie potrzebuję także plastikowych łyżeczek deserowych
w toalecie nie wypada jeść deseru
uprzejmie dziękuję za nękanie w przerwach seriali
aż tracę ochotę na wątróbkowe chipsy
wnioskując po smaku o smaku kurzej rabki
za uszczerbek na mojej nadwadze zjem pączek ze smalcem
i popiję śmietanką trzydziestką
a dziś w nocy nie będę zmieniać pozycji leżakowania
ani przełączać kanałów
pilot leży po za dalekiej stronie łóżka
z poważaniem
baczny obserwator teleżycia na gorąco
z baraniną tortem i cebulką.

LINK DO ZMIANY KARMY

Na wypadek

Hedonizm zbyt wielu nocy
zacienione wrażenie niebytu
na wypadek zapomnienia
że niby coś znaczy.

Noc żywych trupów

To klasyka najniższego z gatunków. Pokarm dla dwunastolatków. Każdy był dwunastolatkiem. W filmie od razu wiadomo o co chodzi. Jest spalarnia zwana krematorium, która standardowo, jak to w tego typu przedsięwzięciach bywa, zlokalizowana jest przy cmentarzu – co swoją drogą, jest bardzo praktyczne. W owym przybytku żarliwych uczuć, oczywiście przez przypadek, ktoś wysoce uorganizowany neuronowo wrzuca do paleniska bliżej nieokreślone chemikalia – nie można wnikać w szczegóły jakie, bo to mogłoby odwrócić uwagę widza od głównego wątku, który, jak się zapewne zdawało twórcom, miał pochłonąć oglądających do granic wytrzymałości wszelkich połączeń synaptycznych. Nieistotnie ważne. Opary tych spalonych świństw spowodowały u wszystkich denatów, nawet tych napoczętych, nawrót życia, ale jak to w życiu bywa wszystko ma swoją cenę i swoje skutki uboczne. Bo nie można niezauważonym przejść przez piekło. Nasi nowo natchnieni życiem milusińscy potrzebują do życia żywych mózgów. Konserwowane roztworem fizjologicznym im nie smakują, jak się dowiadujemy w trakcie. Nie należy się w tym miejscu oburzać, ani rozwijać w sobie zmysłów dyskryminacji patrząc przez pryzmat powszechnie akceptowanych nałogów. Filmowe krematorium jest trochę inne – z niezrozumiałych powodów nie mających na celu stresowania widza w trakcie rozrywki – gdyż zawiera na wyposażeniu elementy laboratorium, czyli różne takie niespodzianki w formalinie. Być może to dla rozrywki pracowników, gdy przykładowo nie mają co akurat wrzucić na ruszt. Nie można przecież pozwalać, aby nudził się pracownik spalarni, bo jeszcze przyjdzie mu do głowy coś głupiego i rozwinie w sobie nekrofilię lub zacznie kolekcjonować mało rozłożone relikwie.

Ożyło, co miało ożyć, czyli wszystko bez wyjątku i tu właśnie jest kulminacyjna dla mnie scena, która odbiła się piętnem na mojej jeszcze wtedy średnio zwichrowanej psychice dziecka. Otóż, wciąż widzę przed oczyma wyobraźni, jak zlękniony tym nadmiarem życia jeden z głównych bohaterów – bo to absolutny standard w horrorach, że bohaterów musi być co najmniej kilkoro, żeby miał kto ginąć – przemierza owe laboratorium w poszukiwaniu jakiegoś nieożywionego życia, to znaczy nie że martwego, ale żywego inaczej, czyli żywego w sposób ogólnie akceptowalny i odgórnie narzucony. Przemierza i znajduje malutkiego pieska, wręcz szczeniaczka, który leży sobie słodko na boczku i nic się nie rusza tylko szczeka. Nasz bohater podnosi biedne, ranne życiem zwierzątko i co widzimy? Widzimy, że kruszynka dlatego tylko szczeka bez wykonywania dodatkowych czynności ruchowych – które osobiście uważam za marnotrawstwo energii – bo przykręcona jest do stojaka, jak przystało na zwierzę z gruntu wypchane. Choć może nie z gruntu a raczej od wewnątrz jest wypchane, chociaż trociny mogły leżeć przecież na ziemi… tak sobie tylko konfiguruję, nie ważne. Naszemu bohaterowi mało tych rozrywek. Nie poprzestaje na wiwisekcji 2D. Muzyka narasta i stręczy ucho. Popcorn zastyga w jamie. Pepsi robi wżer w śluzówkę ustną. Kamera dybie coraz bardziej na pieska, w którego szczekaniu możemy dostrzec sukcesję napięcia. Czipsy tworzą zator w świetle przełyku na wysokości krtani. Przerwa na reklamę! Nasz bohater przechodzi do analizy w trzecim wymiarze, łapie szczenię oburącz u nasady odnóży. Naszym przekrwionym z podniecenia gałkom ukazuje się brak w wyposażeniu szczenięcia. Brakuje mu równo połowy boskiego planu morfologicznego. Urżnięty jest pionowo wzdłuż na długości kręgosłupa, czyli widzimy go w przekroju podłużnym a on nadal ujada, jakby miał wszystkie struny głosowe. Nie należy się tutaj zastanawiać dlaczego u wypchanego zwierzęcia widać wszystkie, pracujące, organy w przekroju. Wskazane jest tu sięgniecie po chrupki, dla urozmaicenia pokarmowego. Nasz bohater po sprawnym aktorsko zakończeniu okresu zdziwienia odkłada ładnie okaz na półeczkę. Koniec sceny kulminacyjnej. Pojadanie w trakcie filmu zrobiło swoje. Smacznego.

 

OPOWIADANIE OPUBLIKOWANE W PORTALU DESPERAT-ZINE

Lokalna jednostka pocztowa lub coś bardziej pracochłonnego

Dobrze, że mam tylko jeden skończony kierunek i przez to tylko jednego magistra, bo inaczej to byłoby mi dopiero głupio wegetując od pół roku na bezrobociu. Siedzę i zastanawiam się, co by tu jeszcze napisać o sobie ciekawego i komu wysłać, przy założeniu oczywiście, że po pół roku jest jeszcze coś ciekawego do napisania i jest ktoś kto chciałby to czytać.

Czterdziesta wersja listu motywacyjnego, wielokrotnie modyfikowane CV, wymieniane zdjęcie na pełniejsze powagi i lepiej zretuszowane – to wszystko dawno przestało bawić. Najfajniejsze są rozmowy kwalifikacyjne. Swoją drogą dopóki na jakieś chadzam, istnieje minimum motywacji do dalszego drukowania i wysyłania listów.

Jestem na takiej modelowej rozmowie, próbują mnie podejść, testują mój charakter, każą opowiadać o sobie. Ciekawe czy od czasów przedszkola wymyślił ktoś bardziej żenującą sytuację niż zachęcanie do opowiadania o sobie publicznie? Do tego trzeba tak mówić o swojej świetności zajebistości, aby nie wyjść na narcyza egocentryka. Pytają o zainteresowania i plany na przyszłość, kiedy ja nie wiem czy jutro będę miał na kolejną porcję znaczków, które i tak ostatnio podrożały, oczywiście dla zwiększenia komfortu wyświadczanych mi usług, a pani w okienku numer dwa lokalnej jednostki pocztowej i tak pomiędzy moją prośbą o znaczki, a wydaniem reszty zrobi sześć mało atrakcyjnych min pod moim adresem o bliżej nieokreślonym podłożu.

Brak mi słów, aby wyrazić, że czuję się jak podejrzany o dokonanie serii brutalnych morderstw. Dali mi niewygodne krzesło bez oparć na dłonie, które z tego powodu lepią mi się do ud, bo jestem zupełnie niespodziewanie zdenerwowany po całej nieprzespanej nocy. Nic nie mogłem zjeść na śniadanie o szóstej rano, gdyż wyjątkowo humanitarnie umówiono się ze mną o świcie. Przez co również boli mnie głowa, jak zwykle w takich przypadkach. I nawet nie wspomnę, że akurat chce mi się seksu. A potem jeszcze rozmawiają ze mną po angielsku… Zamiast po francusku.

Zupełnie wysoko także plasuje się moja samoocena w przypadku, gdy przez trzy miesiące usilnie wyczekuję na odpowiedź z danej firmy i nagle, po straceniu wszelkiej ochoty na kontakty z takową i kilku standardowych zapaściach depresyjnych, ja niegodny otrzymuję tak upragnioną wiadomość. Czy wypada się czepiać, że mailem, który przyszedł w środę po południu, by zawiadomić o spotkaniu w czwartek rano? Jakże bym śmiał całą moją zapyziałą buraczanością. Przez te trzy miesiące widocznie negocjowali ze mną termin rozmowy, ale akurat uprowadzili mnie kosmici i wypadło mi z głowy. Dobrze chociaż, że każdy bezrobotny posiada w domu internet i na bieżąco może odbierać pilną korespondencję. Wytęskniony list zawierał także zestaw poleceń typu:
przynieść wszystkie świadectwa szkolne – zawsze przy sobie noszę;
zapoznać się z dwoma książkami i paroma czasopismami branżowymi – bezrobotni notorycznie kupują co najmniej jedną książkę i cztery gazety wydane na papierze kredowym w tygodniu oraz inne ekskluzywne wydawnictwa;
zapoznać się z trzema podanymi stronami internetowymi – z których jedna jest po niemiecku, druga w przebudowie, a trzeciej nie można odnaleźć.
Spoko. Odpisałem, że to doskonały żart z ich strony. Szczerze doceniam wszelkie nawet najmniejsze próby podnoszenia bezrobotnych na duchu. Polecam się na przyszłość, choć niekoniecznie na czwartek rano. Bo czwartek to była już odległa przeszłość, choć pocztę staram się sprawdzać na bieżąco. Już za samą bystrość w kalkulowaniu dni tygodnia powinni mnie zatrudnić. Choć może najzwyczajniej sprawdzali moją dyspozycyjność… W zasadzie nie opuszczam mojego boksu startowego.

Fajnie też jest jak na pierwszej rozmowie każą bezrobotnemu coś przygotować na drugą, jakiś projekt lub coś bardziej pracochłonnego. Rzuca wtedy taki wszystkie znaczki okraszane grymasami pani z okienka numer dwa lokalnej jednostki pocztowej i zaczyna otwierać sobie żyły, żeby projekt, lub coś bardziej pracochłonnego, zadowalał wszelkie gusta estetyczne odpowiedzialne za kolorystykę i fantazyjne ułożenie czcionek. Za drugim razem dostaje do zrobienia coś bardziej pracochłonnego. Zaciąga debet i robi. Na trzeciej rozmowie każą zostawić do rozpatrzenia i czekać na telefon. W taki sposób tajne służby powinny torturować podejrzanych o terroryzm. Nie dzwonią cały tydzień, potem drugi. Zapożycza się bezrobotny u rodziny, kupuje kartę i dzwoni do firmy.
– Niestety Pański projekt ( lub coś bardziej pracochłonnego) okazał się niewystarczający wobec naszych oczekiwań związanych z Pańską osobą, aczkolwiek pragniemy pozostać z Panem w kontakcie na wypadek nawiązania w przyszłości współpracy.
Chociaż w sumie to od początku wiedzieliśmy, że musimy zatrudnić siostrzeńca prezesa, ale przecież dobrych pomysłów nie znajduje się na ulicy. I pewnie taki bezrobotny poszedłby po kolejny wagon znaczków do pani z okienka numer dwa lokalnej jednostki pocztowej, która zrobi sześć mało atrakcyjnych min – pani, nie lokalna jednostka pocztowa – ale skończył mu się akurat zasiłek.

 

OPOWIADANIE OPUBLIKOWANE W PORTALACH SZTUKATER.PL ORAZ DESPERAT-ZINE