Rozdzielność łączenia względem dzielenia

Taktycznie zaplanowane działania wojenne
w strukturze efemerycznej
rozgrywki na placu boju
zwanym kiedyś placem przyjaźni
puste okrzyki zadymiające
idiotki na wrotki w malutkich mundurach
przeszłość nadużywająca barykad ślepakami rykoszetu
gaz musztardowy nierozcieńczony kiełbasą
okopy chybionych haseł pseudo reklamowych
wzniosłe defilady przemówień erudycji na szpilkach
mowa trawy na podgrzewanej murawie pełnej min
odezwy do narodu po rozgonieniu czołgiem
demagogia na zaciśniętych uszach i kółkach
w imię czegoś ta broń rozszczepionych jąder
skierowana w łącznik pomiędzy
z dzielnikiem w klapie niedołęstwa
do chuja.

 

ENGLISH VERSION HERE
WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „POEZJA PĘKŁA”

Ziarno – wiersz multimedialny

LINK DO WIERSZA
WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „ŁOSKOT DROGI MLECZNEJ”

Fundacje pomocy miłości

Istotność lubuje przypadki
istotnie z pominięciem szyku
czcigodni zaprzestają
płomienna miłość niczym słomiany zapał
w próżni komunikacji
i niebo się zbiega
to nic
dekady później dogasają ostatnie skrawki meteorów
w oddaleniu słowa
przestają się marnować
nigdy nie przestają ranić
endorfiny przereklamowane co prawda
czyszczące skutecznie
na ile serca znacie
kolosy na zgliszczach
walące o dno ludzkimi rękami
mają zamiar zamknąć wszechświaty na dłuższe na siebie czekanie
fundacje pomocy miłości
wysyłające transporty humanitarne
z bronią
nie ogarniają kosmosu zniszczeń własnym pojęciem ładu
motyle w brzuchu nie latają wysoko
przez bomby i gazy bojowe lat świetlnych nie przemierzają
blaknie sposób patrzenia na niebo.

 

WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „POEZJA PĘKŁA”

W magazynie osób mniejszych 4

Co do pogody, to faktycznie zazwyczaj jest ciepło, jeśli akurat nie ma mroźnego wiatru, który przy panującej tu wilgotności potrafi przeszyć zimnem do żywego. Bryza od morza przeważnie niesie nawałnice i deszcz zacina poziomo – prosto w oczy. A jeśli akurat ani nie wieje, ani nie leje, to jest szaro, buro i mgliście, najlepiej jeszcze z denerwującą mżawką. Objawów słońca jest tu tyle, co na Cyprze – tyle że porą deszczową w nocy. To znaczy słońce zawsze gdzieś jest, ma jednak gorszy zapierdziel niż ja i nie ma czasu załadować światła. Nawet jak zaświeci, to jak wtedy akurat jestem w mrocznym magazynie bez okien, więc daremny trud. Wieść gminna niesie, jakoby Afryka zużywała za dużo energii słonecznej, dlatego tutaj mają deficyt. Pewnie służy bananowym dyktatorom do produkcji broni nuklearnej. Irak wpadł na to trochę wcześniej, tylko jeden taki boski prezydent wyczaił ich niecne zamiary. Nieco zbrojnie.

Tak więc w Irlandii pada. Akurat mamy porę deszczowo mokrą, to jest prawie zimę. Po niebie nieprzerwanie ciągną tabuny chmur nie do przebicia. Czasem się przewalają z nudów, czasem pędzą, jakby się czymś zaraziły od wściekłych krów albo po prostu spojrzały w dół i stwierdziły: „Ależ tu bezbarwnie! Stagnacja i apatia. Spierdzielamy stąd w trzech migach nad Śródziemne”. Tam wieloryby ostentacyjnie smażą się na plaży, mimo że Green Peace próbuje je zepchnąć z powrotem do morza. A tu wieloryby siedzą zamknięte w domach przed telewizorami i zajadają octowe chipsy. Naprawdę, mają tu takie i nie radzę kosztować bez przepitki. Wcale im się nie dziwię, że nie wychodzą z domów i tyją, skoro tu taka pogoda. Zazwyczaj nie chce mi się nawet patrzeć w niebo…

Dziś słońce wyszło na godzinkę i już chciałem pobiec z aparatem na sesję zdjęciową nad jezioro, ale szczęśliwie przyziemne sprawy domowe zatrzymały mnie na moment i tylko dzięki temu nie zmokłem. Takie ekspresyjne nasłonecznienie cechuje się tutaj bardzo dużą dynamiką zmian. Jest po prostu dynamicznie spokojne, ewentualnie spontanicznie zaplanowane. Zresztą po grzyba tu komu słońce, przecież mają niedaleko centrum handlowe i dwa supermarkety! To jedyne i ulubione atrakcje w okolicy. Na przyrodę nie ma co liczyć. Oprócz jeziora, obecnie omijanego szerokim łukiem ze względu na ptasią grypę, mają tu jeszcze park z kilkoma ładnymi drzewami i jakąś zabytkowo zapyziałą wieżę, z której zrzucano czarownice. Faktycznie, czego to człowiek z nudów nie wymyśli!. Żeby chociaż ta wieża była otwarta… Poza tym widziałem na horyzoncie dwa wzniesienia, ale wciąż jak nie praca, to średnia opadów rocznych koliduje z moimi planami ekstremalnego alpinizmu na wysokości około pięciuset metrów.

LINK DO CZĘŚCI 5

Wszystkie członki w domu

Wyobraźcie sobie następującą sytuację. Mieszkacie przytulnie we własnym, osobistym mieszkanku odziedziczonym po starszym bracie, który założył rodzinę, zapragnął zwiększyć swój metraż i przeniósł się do innego miasta. Mieszkacie spokojnie od poniedziałku do czwartku, a przed piątkiem robicie duże zakupy, zamykacie drzwi na wszystkie zamki, zasłaniacie okna i udajecie, że akurat w kolejny weekend nie będzie was w mieszkaniu. Wszystko z jedynego powodu. Wraz z mieszkaniem odziedziczyliście przyjaciela mieszkania tj., chciałem powiedzieć, przyjaciela brata.

Człowiek z gruntu poczciwy, miły, wręcz usłużny, a do tego zdaje się inteligentny. Przyjeżdża prawie co tydzień ze wsi, z której odjeżdża tylko jeden autobus dziennie (to będzie istotne w toku dalszych wydarzeń), aby ambitnie uczęszczać na studia zaoczne w dziedzinie zbliżonej do informatyki. Dobrze mieć takiego znajomego, co zawsze pomajstruje przy komputerze i naprawi to, co Bóg raczy wiedzieć jakim sposobem udało nam się wczoraj wykasować, albo skonfiguruje ze sobą wszystkie osprzęty, które według sprzedawcy miały działać ze sobą w komitywie, ale z powodu różnicy charakterów mają z tym problem. Poza tym, zawsze to miło jak w weekend ktoś wpadnie i pogada, prawda? Niestety sprawy mają się trochę inaczej i nasza gościnność, poczucie dobrego smaku oraz kultura osobista zostają wystawione na ciężką próbę. Nie wspominając o aktywności połączeń nerwowych.

Przyjeżdża taki gość do nas w piątek z rana, tak że jeszcze zdąży nas obudzić. W sumie to nie wiadomo dlaczego właśnie w piątek, skoro w piątek nie zwykł udawać się na jakiekolwiek zajęcia. Przyjeżdża i jest. Tak po prostu, bez słowa zapytania czy może, albo czy mamy czas, ewentualnie ochotę. Jest i trwa przy nas. Przecież był tu jeszcze zanim my się pojawiliśmy. Więc jest. Od zarania dziejów. A my ze względu na brata i poszanowanie jego przyjaciół godzimy się na przypadkowego lokatora.

Jest w piątek, jest w sobotę, bo tak się złożyło, że długo siedział przy komputerze i nie wstał z rana na zajęcia, a potem to już nie było sensu wychodzić. Jest w niedzielę. Chyba z czystej przyzwoitości udało mu się trafić na jakieś zajęcia, ale bez przesady, trzy godziny ćwiczeń to niehumanitarne zagrania uczelni wymierzone przeciwko całemu społeczeństwu, które pozbawia się możliwości godnego zdobywania wiedzy. Tak się zupełnie przypadkowo składa, że dokładnie wiemy o jedynym autobusie o 16:30, który może zawieść naszego gościa do domu, ale cóż, jest 14:00 i dowiadujemy się mimochodem, że chyba, z niewiadomych, bliżej nie określonych powodów, nie uda mu się na niego zdążyć. No więc spędzamy uroczy niedzielny wieczór na pasjonującej nas niezmiernie rozmowie o broni i metodach samoobrony, bo jak się okazuje to takie małe hobby naszego przyjaciela. Dowiadujemy się ponadto, że aktualne studia są piątymi z kolei, po równie fascynujących czterech poprzednich, których tylko przez wyżej wspomniany, kulawy system szkolnictwa wyższego nie udało się zakończyć powodzeniem. Przed spotęgowaniem nerwicy natręctw, objawiającej się wbijaniem rozgrzanych szpilek w specjalnie do tego celu przygotowaną laleczkę voodoo, ratujemy się pobytem w łazience, z bardzo prostej przyczyny. Jest to najrzadziej odwiedzane miejsce naszego współlokatora, co najmniej od piątku.

Jest w poniedziałek. Wracamy z pracy, nie wiedzieć czemu, jak do własnego mieszkania i widzimy przewalające się przez pulpit naszego komputera rozhulane nagie pary i inne konfiguracje ludzi nie całkiem ubranych, ogarniętych żądzą feromonów na drodze chuci tarcia i akrobatyki sportów wyczynowych. Z pewną taką nieśmiałością pytamy, co to niby ma być, by dowiedzieć się, że znalazł to w naszym koszu na śmieci, który swoją drogą opróżnia się automatycznie, zawsze przed zamknięciem systemu. Nie muszę dodawać z jakim trudem zawsze przychodzą nam przeoczenia we własnym komputerze przyrodniczego filmu akcji. Z niczym nieusprawiedliwionej kurtuazji wolimy nie pytać w jakim celu grzebał w naszym koszu na śmieci. Do odczytywanych przez niego wiadomości z komunikatora zdążyliśmy się na szczęście przyzwyczaić kilka tygodni wcześniej.

Oczywistym chyba jest, że nasz nowy ulubiony domownik nie poczuwa się do odpowiedzialności za jakiekolwiek utrzymanie mieszkania w formie przyjemnej do użytkowania, nie czuje się również zobligowany do tworzenia wkładu w życie lodówki. Cieszymy się już z tego, że chociaż gasi w niej światło. Bo tak poza tym, to uważa nas za idiotów wmawiając nam, z resztą mało profesjonalnie, mnóstwo kłamstw w żywe oczy, na przykład co do obsługi komputera.

Zapytamy więc, w czym problem, skoro gość nam nie odpowiada, to czemu go nie wyprosimy? Otóż, nie da się. Niby inteligentny, a na żadne aluzje nie reaguje. Gdy nawet już wzbierze w nas złość na tyle by doprowadzić do pęknięcia nabrzmiałego od trzech dni naczyńka w mózgu i powiemy mu, co nam się nie podoba, to i tak albo nie zrobi to na nim żadnego wrażenia brzemiennego w skutki, albo zrobi minkę maltretowanego dziecka z patologicznej rodziny, które zlano pasem ze sprzączką po nerkach. Poczujemy się wtedy jak ostatnie dranie wyzute z każdej odrobiny podstawowego miłosierdzia.

Teraz nikogo już nie dziwi obniżenie kontaktów międzyludzkich w dobie coraz powszechniejszego osieciowania i globalizacji oraz weekendowe barykadowanie się w domach. Pozostaje nam wystukanie na klawiaturze, co o tym wszystkim myślimy, założenie bloga, ustawienie go jako stronę startową w przeglądarce i umieszczenie tam naszych przemyśleń o wszystkich członkach rodziny z nadzieją, że umieją czytać ze zrozumieniem.

 

Wszelka zbieżność z autentycznymi wydarzeniami i postaciami jest zamierzona. Zmieniono szczegóły, aby uczynić fabułę bardziej uniwersalną.