Niepoliczalne plany głębi

Wygenerowane związki przyczynowe zdarzeń równoczesnych
nerwica natręctw w przypadku konfrontacji
niepoliczalnych planów głębi
opatrzonych ruchomymi źrenicami zabezpieczeń
poprzez światło rogówek wygrawerowanych rylcem
jak nie czuć?
bez wyraźnego pociągnięcia zawodowego grawera
dyletanci uczuć o rozrusznikach po konserwacji
zaopatrzeni w wykwity oczu będące insygniami katatonii
pragmatyzm samobójcy może będzie wybaczony.

WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „ŁOSKOT DROGI MLECZNEJ”

Tak zwany człowiek

Podczas wykopalisk w Nowej Francji odkopano szczątki
tak zwanego człowieka współczesnego jak na owe czasy
poza wykopem żadne ślady nie zasugerowały posiadania głębi
oczodołów nie wzięto pod uwagę
wysunięta szczęka dolna i cofnięte czoło
wskazują na ludy pierwotne XXI wieku
przesadnie rozbudowane kości kciuków
świadczą o pochodzeniu z epoki wczesnego internetu
okresu w którym ludzie stracili łączność.

Stan skupiony rozmycia

Charakter pisma biegnący daleko w głąb osoby fizycznej
bieżącym odcieniem inkaustu podczas sztormu i nawałnicy
bardziej zachwiać się nie dający życiu
zdradza wgłębieniem tuszu drastyczne przejścia podziemne
w stanie skupionym rozmycia
na styku każdego z dziewięciu przedwczesnych kręgów świadomości
system uzależniony tuneli prowadzi na stronę
wzierników zgrupowanych w podglądzie blokowiska
komory gazowe ludzkich wariacji otaczające tajemnicze komnaty
co do jednej naocznie porozkradane ze zużytego czucia
okruchy sensu wymienione na plastikowe
dyskurs charakteru nie zaokrągla dokonanych naruszeń
kanciaste skraje masywnych liter w monogramach
owinięte ścierkami upieprzonymi woskowym smarem od strzelania z ucha
nie przyniosą korzyści logice grafologów spod klatki.

Dramat na spawach

Jestem radością
bożą dzieciną w trakcie rozbiórki
nienormalnym skurwysynem obudowanym pustakami
z wiecznym problemem przy fundamentach
przesiąkanie cieczy łzowej do piwnic
jestem kurwa radością
grubo ciosana miłość robi zadry w czułości
bez znajomości zasad bezpieczeństwa i higieny pracy
uderza do głębi pięciopiętrowym rusztowaniem empatii
które nigdy nie było podporą
czy damy radę
spodziewany dramat na spawach możliwy do przewidzenia
katastrofa budowlana bez okularów ochronnych
oko opatrzności w oku cyklonu
nic konkretnego
na co radość nie byłaby przygotowana
oraz Bob Budowniczy.

 

WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „POEZJA PĘKŁA”

Aforyzm dogłębny

Otrzewne kręgi atoli

Zamknąłem własną książkę skradzioną na wyprzedaży
niepiśmienni nędznicy rymujący donosy artystyczną czcionką
ślepe latarnie morskie z drugiej ręki brzegu
otrzewne kręgi atoli pokonane bez napęczniałej żyły wiedzy
magia dodana kroplami inkaustu mnoży muśnięcia na powierzchni głębi
ocean światowy trzaska sztormami o krawędzie świata
serce żywiołu nie nabawiło się potęgi i siły
misterna konstrukcja niełamliwych elementów
nie obrusza się zdławionym chrząknięciem ostentacji
widziała niejedno.

Narzędziownia mroku (wersja alternatywna)

Mrok oślepiający słońce
łypie zza rogu obfitości
opisuje karton mieszkalny słowem radość
zlokalizowany na ulicy chłodnej
tuż za winklem szczęśliwej
usianej psimi kupami
w aglomeracji zażyłych blokowisk
gęstych wyobcowaniem
spoufalonych przy zsypie
mrok odrobinę ordynarny
pod włos ogólnie przyjętej pamięci
której przekornie nie doświetla
omija płycizny głęboki łukiem
i nie odbiera parafialnych awizo
w narzędziowni wiary trzyma skorupy
burzące klarowność świetlistych sztuczek
podwaliny szoruje czymś z domestosem
by poza mrokiem nie było zamętu.

LINK DO WERSJI MULTIMEDIALNEJ
WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „ŁOSKOT DROGI MLECZNEJ”

Na powierzchni głębi

Podskórne implanty na ciele dla świata zapomnianym
nieustający kurs kolizyjny
śmiercionośnej pustki na kolanach
w środku żniw
rozwiane pierze myśli po namaczaniu
odmraża palce do krwi
osobliwie
aurą ogólnego szczęścia
na tle nierozdeptanych śladów bólu
bycie takiej twardości katedry wśród mgieł zgubne pomieszczenia
wyobcowanie na powierzchni głębi
w pobliżu strumieni młodości wiecznej
młodości przeczekiwanie
nieostrożne zamachy wsobnych okrzyków
poddające się presji dobrego wychowania
przerzuty bliskości w połamanych ramionach jutra.

 

WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „ŁOSKOT DROGI MLECZNEJ”

Narodziny

Ciało przepływało mrocznym korytarzem, na którego końcu ciemność dławiła blade światło. Dusza dryfowała obok, bezradnie uczepiona jaźni. Ręce dotykały ścian po obu stronach. Z drżeniem odpychając się od nich przepychały świadomość, nieprzytomnie, poprzez gęstość stłoczonej przestrzeni. Stęchłe, piwniczne powietrze napierało na mięśnie, przez co ruchy były pulsacyjne, nerwowo szarpane, wręcz agresywne w chwilach oswobodzenia z uścisku wszechobecnej materii. Korytarz zdawał się osaczać monstrualnym trwaniem każdą formę jego istnienia, całą rozciągłością przestrzeni sufitu, podłogi i ścian, każdym centymetrem sześciennym objętości pomiędzy nimi. Oblepiał zimnym ostrzem niejasności i wnikał nieodgadniony poprzez błony komórek do wnętrza formy, w jakiej zapragnął żyć. Kubatura demonizmu, jak nagłe zakłucie rzeczywistością wdarła się do środka.

Uderzenie chłodu lub światło, w którego zasięgu się znalazł, a może dysonans powracających na jedno miejsce wszystkich postaci jego występowania, sprawiły, że otworzył oczy. Był pewien, że wcale ich nie zamykał. Zwyczajny korytarz. Może trochę zbyt zastałe, półmrocznie przefiltrowane powietrze, ale przecież to standard w starych kamienicach. Zawrócił targany wątpliwościami, co do naturalnego pochodzenia światła i co do pełnej sprawności umysłu. Obrócił się energicznie, jednocześnie wydychając zużyte powietrze. Już miał postawić pierwszy powrotny krok… Dogłębne, ostre cięcie bólu przeszyło jego pierś. Upadł na podłogę. Cios był wymierzony w samo serce. Siedliszcze czucia afonicznie zawyło. Poczuł rozlewające się pod skórą i po całym wnętrzu ciepło, które sukcesywnie zastygało. Ciało stawało się odrętwiałe. Opuszczone przez zdolność odczuwania dryfowało sennym korytarzem hipnoz. Nie odbierał żadnych bodźców prócz chłodu na miejscu serca. Mroźny metal niekontrolowanie rozwiercał centrum kontroli, obecnie poza kontrolą. Klatka piersiowa uniosła się gwałtownie w górę. Korpus wygiął się przesadnie w tym samym kierunku, by po chwili powrócić na nieprzyjaźnie szorstką, zawilgłą podłogę. To była posadzka jakiegoś niesprawiającego możliwości pojęcia międzybytu. Ukojenie w bólu podczas chwilowego odwrotu sadysty. Przerwa. Między sercem a światem. Przerwa na podostrzenie zdzieraka do nagich zakończeń nerwowych. Oko cyklonu. Zbieranie sił przed kolejnym natarciem mającym ostatecznie rozstrzygnąć tę platonicznie nieświadomą konfrontację z życiem.

Kolejne szarpnięcie tkanek. Zaraz po dźwięku łamanych kości i rozrywanych chrząstek skóra na piersi uwypukliła się do granic jej naciągliwości. Srebrne, stalowe ostrze przebijało przez nadwerężone komórki nabłonka. Sieć naczyń krwionośnych wyraźnie zaznaczyła swoje kontury. Co prawda, coś chciało wydrzeć się z jego wnętrza, jednak on miał wrażenie, że cały świat stara się zapaść do własnego ośrodka znajdującego się w jego sercu. Dookoła panował różowy półblask przypominający kolor, jaki ma światło przechodzące przez ludzką skórę i ciało. Być może to ono miało kojący wpływ, bo za nic w świecie nie chciał opuszczać przytulnej, ciepłej i bezpiecznej zatoczki, w której akurat skulił się fragment jego duszy. Jedynie chwilowo. Kontury naczyń krwionośnych zaczęły się zamazywać, żyłki pękały. Niczym nieuzasadniona absolutna pewność, że to całe, niepojęte zjawisko zaraz zostanie pochłonięte bezgłębią przeszłości, wpędzała go w psychotyczny lęk. Przekonanie nieuniknionego krańca dopełniało rozpaczy. Przerażenie, którego nie potrafił nawet nazwać urastało do miana niepoczytalnej fobii. Skóra poddała się ostrzu.

Odczucia przepadły w nawarstwieniu myśli ofiarowanych przez powracającą jaźń. Powieki oślepiło światło, a powłoka zbiegła się pod wpływem chłodu. Pierwszy fizyczny krzyk ciała obezwładnionego nową rzeczywistością. Tak niechcianą i wyczerpującą z samego tylko faktu zaistnienia, że konwulsje byłyby marnotrawstwem, jak miało się okazać, jakże cennej energii. Na całej jego skórze widniały rozmazane ślady świeżej krwi. Świadomość postanowiła wstąpić w umysł i ponownie przejąć stery. W prostodusznym zamyśle, na zawsze.

 

OPOWIADANIE OPUBLIKOWANE W PORTALU DESPERAT-ZINE

Powstrzymaj oddech przed śmiercią

Powietrze zastygło
dławi zduszone od środka
powstrzymaj oddech przed śmiercią
z braku tchu umierasz
umierasz gdy nic tchu nie zapiera
chociaż tlen chłoniesz
spragnioną zachłannością
łapczywie
po tysiąckroci stokroć
on twój oddech wypełnia nicością
od samotności głębi
po życia wzniosłego wątłość.

 

WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „ŁOSKOT DROGI MLECZNEJ”

O jedno niebo więcej – opowiadanie

Czasem idąc ulicą po raz tysięczny, tą samą co zwykle, widzę po raz pierwszy takie jej fragmenty, których nigdy wcześniej tam nie było. Głęboko ukryte w zakamarkach świadomości zamroczonej banałami tego świata bez większego znaczenia dla czegokolwiek dającego się zdefiniować. Wcześniej niewidzialne dla oczu, dziś jak góry za mgłą widnokręgu, jak jednorożec dostrzeżony pomiędzy nosorożcami. Pewnie, dlatego że nawet oczy zapomniały, że są zwierciadłami duszy, a może dały się nabrać, jak ja, który patrzę i nie widzę (?). Oczy uczepione za horyzontem rubieży nieskończonego lasu, rozległego na łąkach kwiatu paproci, ukrytego za fałdą najsilniejszego z ciepłych wiatrów, z dala od chtonicznych przepaści rozświetla tylko jeden filar podtrzymujący światło. Czasem przejaskrawia, by wszystko było jasne.

Czasem idąc ulicą po raz pierwszy, zupełnie inną niż zwykle, ludzie patrzą na mnie zaskakująco inaczej. Ci prości w swoim mniemaniu, zwyczajni, na pozór krainy, w której żyć im przyszło. Sam czuje blask bijący z ich oczu będących poza zasięgiem upadłego królestwa obcujących z życiem. Z pewnością pod wpływem słońca świecącego wprost w ich centra emanują nieznaną siłą prowokującą nieświadomych przechodniów do patrzenia. Nie wiem co postrzegają i teraz nie ma to już znaczenia. Ogień na zgliszczach. Trudno im być nienagannie kimś, kogo chciałoby się widzieć w rzeczywistości, kiedy jedyne czego pragną, to o jedno niebo więcej.

Czasem idąc ulicą, gdy samoświadomość na to pozwala, patrzę dokładnie w środek ich oczu, a mają oczy najmniej cielesne z możliwych. Widzę naturalne, niczym nie polepszane szczęście, ale nie takie wyzwolone szaleństwem tabunu dzikich koni, raczej jak piasek klepsydry uwięziony za kwarcytową taflą z piasku. Widzę trudy układania własnej twarzy na pożytek tłumu, ale akurat to moje oczy znają najlepiej. Widoki, których nigdy wcześniej nie widziałem poprzez zwarte powieki, które mimowolnie, lub w sposób ściśle zaplanowany, starają się chronić resztki niepokalanej niewinności wysycającej ich od podstaw, od pierwszej zawiązanej komórki w ciele matki. Jedynie świat swą wrodzoną brutalnością i wyuczonymi powrozami uzależnionych zachowań niweczy boski plan, stąd bogowie niczyi, nie rozdeptane ślady bólu oraz permutacje linii życia.

Czasem widzę lustro, od którego to wszystko się niepoprawnie odbija, aby wyryć piętno wątpliwego blasku na sercach dzieci. Zwierciadło z gabinetu śmiesznych luster. Śmiesznych żałośnie. Odbić jest zdecydowanie więcej od oryginałów i po stokroć wyraziściej błyszczą nawet na tle promieni dawno pozbawionych wstydu, rozmytych ściśle w zakresie społecznego zasięgu. Większość straciła znaczenie treści przekazu odbłyskiem. Stanowi co najwyżej skutek lub przyczynę ucieczki od szczerości, kiedy wszyscy szukamy zwyczajnego nieba. Niekoniecznie najmniej cielesnego z możliwych.

Czasem nie widzę nic.

 

OPOWIADANIE OPUBLIKOWANE W PORTALACH ESENSJA ORAZ DESPERAT-ZINE