W magazynie osób mniejszych 13

Jeden z nas zesłańców z wyboru wracał do Polski tego samego tygodnia, w którym ja oczekiwałem na werdykt w sprawie kolejnego meandra na drodze życia. Tym sposobem, że jego naglił czas, a ja miałem go mnóstwo zwiedziliśmy Belfast oraz szczegółowo przeszukaliśmy większość okolicznych sklepów w poszukiwaniu redukcji cenowych. Belfast okazał się na tyle brzydki, aby każdemu przywołać na myśl Katowice. A raczej okolice dworca, bo więcej nie znaliśmy. Ostatnio słyszałem, że nie jest to najbrzydsze miasto na Śląsku. Podobno Zabrze wiedzie prym. Nie działa to jednak na mnie pocieszająco w żaden sposób. Zakupy to co innego… Polowanie na obniżki znów zakończyło się powodzeniem. No w czepku urodzony, jak nic. Co nie zmienia faktu, iż większość cen jakie widzieliśmy była absolutnie pozbawiona sensu dla przyjezdnych małych ludzi. Poza sklepowymi atrakcjami nie znaleźliśmy nic wartego choćby jednego zdjęcia. Nawet jeden samochód nie wyleciał w powietrze na znak niezadowolenia członków IRA, żadnych manifestacji, żadnych bojówek, żadnych łapanek, ale nudy. A tak mnie straszyli przed przyjazdem w te okolice… Wiedziałem, że to wszystko wroga propaganda!
Najdziwniejsza rzecz jaką zauważyłem to to, że niektóre przystanki mają obrócone w drugą stronę i nie chodzi mi o fakt, iż są nie po tej stronie ulicy co u nas, muszą więc być otwarte w druga stronę. One po prostu stoją plecami do ulicy. Takie przystanki bardzo dla przechodniów, bardziej niż gdzie indziej. Przynajmniej żaden samochód nie ochlapie wodą z kałuży czekających na przystanku. Właściwie nie powinno mieć to większego znaczenia zakładając prawdziwość opinii, jakie słyszałem na temat tutejszej komunikacji publicznej, która tak naprawdę nie jest wcale publiczna. Autobusy mianowicie zatrzymują się tylko na żądanie, albo kogoś z zewnątrz, albo wewnętrznego pasażera. To znaczy osobnicy z wewnątrz mają prawie absolutną szansę na zatrzymanie pojazdu, natomiast osobnicy z zewnątrz zdani są na łaskę kierowcy. Jeśli na poboczu stoi jeden człowieczek to niekoniecznie jest sens się zatrzymywać, a gdy stoi cała grupka ludzików, do tego nocną porą i wyglądają na przykład jak Polacy po pracy, czyli nie do końca zachęcająco, to zatrzymywać się nie trzeba przesadnie wcale. Szczęśliwie w Manchesterze nie zanotowałem jeszcze lęków wśród panów motorniczych. Opieszałość owszem. Kiedy autobus jest pełny to się nie zatrzymuje, nie jak w rodzimych busikach, gdzie nawet tlenu nie da się już wepchnąć, a społeczeństwo z oburzeniem kotłuje się pod sufitem emitując negatywną energie. Dziwić się, że w kraju tak łatwo o wypadek na drodze przy takiej skopanej aurze… Potem miliony są wydawane na akcje „stop wariatom drogowym”. A dług narodowy rośnie z każdą sekundą. Ciężko się w Polsce nie denerwować, nie tylko za kierownicą. Przecież tego się normalnie nie da znieść na trzeźwo!
Kolejna ciekawostka, w Belfaście nie mają czegoś takiego, jak zatoczki, aby autobus mógł się bezpiecznie zatrzymać nie tarasując całej jezdni. Oni mają wypustki, aby autobus tarasował dokładnie całą ulicę, a pasażerowie mieli jeszcze dalej niż zajmuje im droga niezbędna do okrążenia przystanku stojącego tyłem. Rozumiem, że Anglia stara się, jak tylko może, by być odmienną na tle reszty świata, ale nie powinna tego robić na tak szeroko zakrojoną skalę. I kto to mówi? Ja bez starań jestem najbardziej odstającym indywiduum wśród znanych mi pobratymców, tudzież innych ludzkich podajników.

 LINK DO CZĘŚCI 14

W magazynie osób mniejszych 11

Cały tydzień obijałem się w tej małej irlandzkiej wiosce. Najprzyjemniejszy był fakt, że większość czasu obijałem się nieświadomie. Przypuszczałem, jak to się może skończyć, bo zawsze mam obcykane wszelkie możliwe opcje scenariusza, nie chciałem jednak rozwodzić się nad tym. Spędziłem ten czas bardzo miło, żeby nie powiedzieć błogo, wykorzystując możliwie najlepiej, w rozsądnej cenie, resztki czasu pozostawionego mi w Antrim. Jak wszyscy tubylcy oddałem się z pasją zakupom, choć w moim przypadku było to raczej polowanie na tanie ciuchy, a nie zakupy w ich rozumieniu. Zaopatrzyłem się na tyle, aby zaszczepić obawę o transport tego ciuchowego dobra. Cena dużo poniżej polskiej, była bezdyskusyjnie przekonywującym atutem. Tak łatwo dać się zwieść tej iluzji szczęścia. To dopiero inwestycja w szczęście na przyszłość, gdyż obecnie nawet nie mam gdzie chodzić w nowych rzeczach. Taka kwestia biznes planu z realizacją przewidzianą na kiedyś. Zastanawiam się, czemu ja się godzę na takie życie w zawieszeniu, do tego w niesprzyjających warunkach? Wiadomo, w ramach iluzji, że to poświęcenie własne pomoże mi odmienić przyszłość na lepsze. Bardziej jednak od zastanawiania się, czemu sobie na to pozwalam, przerażają mnie myśli, które przychodzą do głowy w tych raźniejszych momentach. Żeby może pomęczyć się tu zdecydowanie dłużej i przybliżyć w czasie tę domniemanie lepszą przyszłość zarobasa. To mnie napawa poważnym lękiem, bo z pewnością przeznaczenia świeżo wściekłej krowy na angielskiej farmie wiem, że mógłbym sobie zrobić i taką krzywdę. Nie mam jednak wewnętrznego pozwolenia na ponadplanowe straty życia. Te zaplanowane, to już nadmiar. Ponadto zdaję sobie doskonale sprawę, że przyszłość może być trudna do odmiany za pomocą pieniędzy. Na przykład w Polsce spętanej biurokratycznymi formularzami, każdy z zapotrzebowaniem na paletę znaczków skarbowych. Może nie udać mi się przebić. A jeśli już dorobię się willi z basenem, mercedesa i przybudówki z miejscem na kuca, co mi przyjdzie po bardziej komfortowym braku szczęścia?

Otumaniony beztroską, ewentualnie przeczuwający jakieś perturbacje w obszarze życia, zorganizowałem w najwcześniejszym możliwym terminie grupę szaleńców, która miała udać się nad północne wybrzeże by zobaczyć Atlantyk i jeden z siedmiu cudów natury, Drogę Gigantów. Jak na drwinę losu przystało, giganci także szukali alternatywnej drogi. Na ich plus działało, że byli duzi. Mieli ją zbudować z sześciobocznych kolumn bazaltowych wprost przez ocean. Niektóre źródła mówią o Grobli Giganta i jakoby był tylko jeden Gigant, budujący ową groblę do ukochanej. W każdym bądź razie kolumn jest ponoć trzydzieści siedem tysięcy, bo jakiś wariat, zapewne geolog, je policzył. Słupki chyba gigantom rozkradli, bo się nie udało.
– Skąd tam wtedy Polaków wzięli? – pomyślałem. Na szczęście, gdy sam szukam nowych dróg zazwyczaj tylko pakuje manatki do małego plecaczka. Pomijam kilkadziesiąt tysięcy słupeczków. Muszę popracować na większą spektakularnością działań.
Zgodnie z postanowieniem dopięliśmy celu. W cztery osoby udaliśmy się w nieznane na nieznanej ziemi w dążeniu zaznania jakichś wyższych emocji. Wznioślejszych niż te tradycyjnie spotykane w magazynie. Nie każdy urozmaica sobie życie, jak ja zderzając się z wózkami widłowymi. Już na początku nie wszystko poszło zgodnie z planem. Okazało się, że w niedzielę informacja na dworcu nie pracuje, z resztą prawie wszystko tutaj ma podobnie wolne. Jakby przynajmniej siódmy dzień tygodnia poświęcali na chadzanie do kościoła, co nie zdarza się przeciętnemu obywatelowi tego kraju. Na domiar nieciekawie złego wyszło na jaw, iż nie jesteśmy, tak inteligentni, jak Anglicy i nie umiemy czytać ich rozkładów jazdy, więc nie uda nam się pociągiem dostać w miejsce naszego chwilowego przeznaczenia. Dla chcącego nie ma jednak nic trudnego, tym bardziej dla szalonego chcącego. W związku z tą ludową mądrością, jako ludzie światowi – niekoniecznie wszyscy muszą wiedzieć, że wciąż na dorobku – wzięliśmy taksówkę, która to za troszkę kosmiczną cenę, jak dla przeciętnego Polaka, zawiozła nas do Portrush. Na szczęście koszty rozłożyły się na czterech i nie trzeba było oddawać się radykalnej ascezie po powrocie, ani sprzedawać organów zdatnych jeszcze do transplantacji. Przywitało nas zimne i wietrzne portowe miasteczko o niebo ładniejsze od jakiejkolwiek zabudowy w Antrim. Mnóstwo kolorowych, kilkupiętrowych, ciasno pozlepianych ze sobą domków i szeroka nadmorska promenada były upragnioną odmianą od żmudnej, towarowej codzienności. Do tego lekko wzburzony ocean przy słonecznej pogodzie stwarzający dogodne warunki do sesji zdjęciowej oraz surfingu. Nieodżałowana szkoda, bo zestawy małego surfera zostawiliśmy w domu. Normalnie zawsze je ze sobą wozimy, a tu nagle zapomnieliśmy i co? Od razu taka sposobność. Zazwyczaj właśnie surfuję w listopadzie razem z kolegami z klubu morsa. Chyba, że akurat są przerwy w dostawie internetu… No, ale trudno.

LINK DO CZĘŚCI 12

W magazynie osób mniejszych 7

Gdy pierwszy raz skosztowałem tutejszego jedzenia w kantynie pracowniczej doznałem szoku. Zaznaczę, że kantyna jest pokaźnych rozmiarów. Jest w pełni oblegana ludzko i to na kilka zmian, bo na raz wszystkich by nie wykarmiła. W zapachu jest typowa, jak bar szybkiej obsługi, gdzie smród oleju miesza się z oparami jedzenia. Pomalowano ją na żwawe kolory, które kontrastują z burymi ubraniami magazynierów. Obsługa jest nijaka, dopasowana do tego co serwują. Smaku poza cukrem nie stwierdzono. Trociny z cukrem smażone na głębokim oleju. Przypraw generalnie brak. Słodzą tu wszystko. A jak coś ciepłe i posłodzone – uznają to za nadające się do spożycia. Tylko czy podgrzane warzywa, zazwyczaj jednego gatunku, wylane z puszki razem z bezsolną zalewą można nazwać dodatkiem do obiadu? Pewnie by można, gdyby owe warzywa miały swój pierwotny smak. Albo chociaż połowiczny. Wszystko okazuje się tu mało smakowe. Ich produkty żywieniowe nie są pośredniej jakości, one są całkowicie poślednie. Nazwałbym je produktami połowicznego rozkładu. Radioaktywności niestety nie mam czym zmierzyć.
Ale Irlandia jest pełna sprzeczności, bo można dostać kuriozalnie tanie i wyjątkowo smaczne jogurty. Gdybym przyjechał tu pracować jako modelka, pewnie nie musiałbym jeść niczego innego, no ale jak długo fizyczny pociągnie na takiej diecie? W dodatku przy takiej ruchliwej pracy ciągle chce się pić, a przyzwoita woda mineralna jest tu droga. A każda szanująca się modelka pamięta o codziennym wypłukiwaniu z organizmu toksyn za pomocą takiej właśnie wody zaopatrzonej w listek mięty, który ma odświeżać. Skąd ja tu wezmę mięte? Znalezienie tak wyszukanych przypraw jak majeranek zakrawa o firmament. Niezależnie od wyszukiwarki i ceny produktu.
Szok mnie wzmocnił – postanowiłem, że choćby nie wiem co, nie zamierzam żywić się tak jak tubylcy i będę gotował na własną rękę. Dobrze, że mam w tym doświadczenie i trochę praktyki, mogłem więc sobie pozwolić na takie śmiałe rezolucje. No ale przecież piec samemu chleb to bez sensu – jak myślałem – próbowałem więc przyzwyczaić się do tutejszego. Bezskutecznie. Taki, co wygląda na dobry, kosztuje minimum trzy raz tyle, ile jest wart. Chleb w przystępnej cenie, zawsze jest chlebem tostowym. Ten natomiast najlepiej smakuje na ciepło i jest prawie całkowicie sztuczny co do składu.
Posiłek jednego z moich współmieszkańców wygląda tak: rozpuszczająca się polska konserwa na ciepłym tutejszym chlebku z tostera. Pod konserwą zdążył się już rozpuścić posmak produktu margarynowego. Posmak, bo oszczędzać trzeba, jest przecież wojna, głód, a my tu na robotach przymusowych. Całość tej potrawy na gorąco należy zalać obficie ketchupem, pewnie po to, żeby mniej śmierdziała. Gdy na to patrzę, czuje się jak niemowlę, któremu bułka przylgnęła do podniebienia akurat wtedy, kiedy zaczęło mu się ulewać. Tak wiem, nie powinno się karmić niemowląt bułkami. Tym bardziej miejscowymi.
Dlatego jednak chlebki piekę sobie sam, a dzieci nie planuję. Według jednego z naszych mądrych w rządzie, posiadanie dużej ilości dzieci jest jedynym sposobem na zapewnienie sobie przyzwoitego bytu na emeryturze, bo na opłacany całe życie ZUS nie ma co liczyć. A pewnie, teraz nasze starzejące się społeczeństwo zacznie rodzić dzieci – niechby choć jedno z miotu dobrze ustawiło się w życiu, a reszta trzódki na emigrację. Niestety niezależnie od płodności narodu mój rocznik już jest ugotowany.
Właśnie, dlaczego napisałem „ugotowany”, a nie na przykład „załatwiony”? Wcale nie dlatego, że zwrot „mieć przejebane” byłby nie na miejscu. To z powodu tego, że wszystkie moje myśli krążą teraz wokół gotowania. Ostatnio w gazetce pracowniczej przeczytałem artykuł na temat objawień raka w Irlandii. Wynikało z niego, że planują u co trzeciej osoby stwierdzić jakiś rodzaj nowotworu w jakimś stadium. „Fantastycznie” – pomyślałem, przełykając na stołówce kawał obiadu. Tak, przyznaję, głód wygrał z moją niezłomnością i skusiłem się zjeść coś rakotwórczego. Jednak albo zmienili kucharza, albo po miesiącu już się zmutowałem i tutejsze specjały jakby nawet nieśmiało mi smakują bez specjalnych konwulsji podniebiennych. A może gdy pracownik fizyczny potrzebuje żreć, nic go nie powstrzyma. Już się boję, jaki drastyczny gwałt nastąpi na moich kubkach smakowych, gdy wrócę do Polski.
Ale wracając do raka. Jak ma nie być nowotworów, biorąc pod uwagę stopień przetworzenia tutejszych produktów. Mleko czuć plastikiem, jajka podśmierdują nie wiadomo czym, warzywa nieudolnie poszukują jakiegoś konkretniejszego wyrazu postaci smaku lub zapachu. Atrybuty typowe dla reprezentowanego gatunku straciły swoją indywidualność. Większość potraw gotowa, tylko do przygrzania w emiterze smaku, czyli mikrofali. Najtaniej życie wychodzi w puszkach albo mrożone. Naturalnie trudno to jeść, ale jaka oszczędność czasu! Zostaje więcej na kolejną (po zakupach) tutejszą atrakcję, czyli telewizor i zjedzenie czterech kilogramów chipsów octowych dziennie. Mówią, że w Polsce ziemniaki są podstawą żywienia… Ciekawe czy wyspiarze znają też zastosowania denaturatu…

LINK DO CZĘŚCI 8

W magazynie osób mniejszych 2

Właśnie, tylko bajka. Ten duży, piękny dom wcale nie jest taki duży. Ani nie piękny. Zwykła bryła bez udziwnień typu jaskółka, wykusz, weranda. Zupełnie surowy. W środku tylko najtańsze sprzęty z hipermarketów. Większość dopiero wymaga powołania do życia z formy wieloskładnikowej rozproszonej do formy jednolicie spójnej. Wszystko w granicach rozsądnej funkcjonalności. Najlepiej bez użycia narzędzi, bo tych też nie mam. Z zewnątrz mury bez wyrazu. Równiutko opaskudzone przez ptaki, których gniazda zdążono usunąć chyba dopiero na tydzień przed moim przybyciem. Więc w zasadzie dosyć wyrazista, jak na wierzchnią okładzinę. Na termoizolację mi to nie wygląda. Jedyna egzotyka, że dom stoi na wyspie. To co przyczepiło się do domu od spodu, to Irlandia Północna.

Ogród… Hm, to zdecydowanie za duże słowo. Zwykły trawnik trzy na cztery metry bez dodatkowego zakrzewienia, nie wspominając o drzewostanie. Do tego dom wcale nie jest za darmo, bo firma, która go wynajmuje, za tę przysługę odbija sobie z mojej pensji. Nawiązka zwielokrotniona, rzecz jasna. Mieszkam tu z sześciorgiem współpracowników, co wydatnie obniża komfort użytkowania luksusów pokroju kuchni, łazienki czy telewizora. Nawet jakość spania wydaje się być zredukowana, bo domek jest dość tekturowy jeśli chodzi o teksturę jego spoistości, a co za tym idzie dyskretny akustycznie, jak kościół wybudowany na terenie amfiteatru nad jeziorem w obszarze nieckowatej łąki. Czyli głos rozchodzi się bezproblemowo, a ukształtowanie terenu potęguje jego siłę wyrazu. Lekko uciążliwe rozwiązanie, kiedy akurat chce mi się krzyczeć.

Moje bezstresowe zajęcie to praca dla najniższej miejscowej klasy społecznej, opóźnionych w rozwoju, nadpobudliwych psychicznie, neandertalczyków z nadmiarem wewnętrznego wydzielania hormonów oraz inteligencji z Polski. Ciekawe do której grupy pasuję najbardziej ? Te całkiem duże pieniądze też wcale nie są zniewalające. Powiedziałbym nawet, iż względem najniższej gwarantowanej stawki dochody często wyglądają na niższe. Nie bądźmy jednak zachłanni. Na produkty z najniższej półki zawsze mnie stać. Jakość marketowa jest mi bliska, bo właśnie w magazynie jednej z największych europejskich sieci marketów mam bezdenną przyjemność pracować. O wielkości sieci niech świadczy fakt, że na Wyspy też już trafiła.
Jeżdżę sobie rozwalającym się pomarańczowym wózkiem prawie widłowym, wyposażonym w donośny klakson oraz niesprawne hamulce. Warto w tym miejscu przypomnieć, że pomarańczowy był modny w zeszłym sezonie. Mój wózek, zwany trakiem, ma przód. Wypełnia go wielka bateria, a baterię wypełnia kwas. Dalej sterczy drążek sterowniczy, takie coś ja kierownica hulajnogi. W nowszych modelach zamontowano tradycyjną, okrągłą kierownicę. Konstruktorzy wygospodarowali też miejsce stojące dla głupiego, oparcie o różnych zastosowaniach oraz widły nazywane tu widelcami. Na widelce nadziewam sobie albo jedną metalową skrzynię, albo dwie, albo nawet trzy. Nadziewałbym ich jeszcze więcej, ale muszę się słuchać mojego własnego osobistego komputerka, czyli takiego przerośniętego zegarka, który pasuje jedynie na tydzień mody w Paryżu. Można by go nazwać armtopem – raz, że brzmi to fajnie, jak z science fiction, a dwa, że komputerek okupuje całe przedramię. A kiedy zapnę rzepy, obłapia mnie technika i zaczynam rozumieć, jak niewygodnie jest być cyborgiem. Do tego obłapianym w pracy i nie narzekającym ani na mobbing, ani nawet ocieractwo. Komputerek łączy się kabelkiem ze skanerem – kolejnym z moich sztucznych narządów zmysłów, przyczepionym dla odmiany skóropodobnymi paskami do grzbietu dłoni. Kabelek odchodzący od skanera biegnie do guziczka na moim palcu wskazującym. Na co wskazuje palec przeczytacie w dalszej części poradnika pod tytułem: „Jak magazynować, aby zmagazynować się gdzie indziej” Natomiast, wspomniany guziczek powinien kolejnym kabelkiem łączyć się z mózgiem magazyniera, ale Polakom nie zamontowano takiej opcji. Zegarek mówi mi, co mam robić, kiedy i w jakiej ilości. Ja robię, czyli naciskając kciukiem przycisk na palcu wskazującym, włączam laser, skanuję kod kreskowy produktu, a na wyświetlaczu wyskakuje, ile dziadostwa zabrać i gdzie odstawić. Jeśli rozkazy komputera są bez sensu, to i tak nie mogę tego zmienić, bo bym go popsuł, a na taki jeden musiałbym pracować ze trzy miesiące. Armtop nie mówi mi tylko, kiedy mam iść na przerwę, bo po co wyrobnikowi przerwa? Nie łączy się też z Facebookiem, co może potęgować samotność. Na początku zastanawiałem się, czy będzie mi wyświetlał: „Pora na siku”. Po kilku atakach pęcherza moczowego już się nauczyłem, że nic go to nie obchodzi. Szczury uczą się szybciej! Zostawmy jednak genezę mojej inteligencji. Jestem tu przecież wyłącznie od roboty.

LINK DO CZĘŚCI 3