W magazynie osób mniejszych 12

Każdy z nas dzwonił do Polski lub wysyłał esemesy z pozdrowieniami z nad Atlantyku. Tak się rozpłynęliśmy pod wpływem tych przyjaznych warunków zapogodowania, że nie zwracaliśmy uwagi na upływający dzień o krótkim okresie nasłonecznienia, typowy dla przedostatniego miesiąca roku, a do naszego cudu mieliśmy jeszcze jakieś jedenaście kilometrów. Również na popas trzeba było zorganizować moment. Piknik był na skale, żeby nie było jak w filmie „Piknik pod wiszącą skałą”, gdyż straty w ludziach nie zostały przewidziane. Bankowo nie zdążylibyśmy przed zmrokiem, gdyby nie kolejny związek z mądrością ludową według której: głupi ma zawsze szczęście.
Szliśmy wzdłuż wybrzeża tak długo jak pozwalały na to klify. Później wdrapaliśmy się na nie, brnąc przez chaszcze czerwieniących się zarośli. Następnie wędrowaliśmy poboczem wzdłuż drogi na wschód od Portrush. Fotografowaliśmy dziwne twory skalne zawieszone nad urwiskami klifów, które równomiernie porastała soczyście zielona trawka. Dokładnie jak na irlandzkich pocztówkach. Przy pierwszych oznakach zachodzącego słońca minęliśmy ruiny zamku Dunluce. Rozognione słońce oświetliło stojące na sztorc i jakby zaostrzone zwieńczenia ścian, w których to widniały czarne oczodoły jako pozostałości po dawnych oknach. Zamek powstał w trzynastym wieku, a od stuleci uchodził za nawiedzony, od czasu kiedy jego część, łącznie z mieszkańcami, runęła do morza wraz z oberwanym pod nim klifem. Od tamtej pory mury pozostawiono same sobie, a raczej na łasce matki natury. I to chyba one jedynie mogły tam straszyć, gdyż duch zamku raczej był nam życzliwy, bo właśnie wtedy dopisało nam szczęście. Zatrzymał się samochód z bardzo miłym starszym panem, choć tu nie mają w zwyczaju praktykować łapania stopa. Oczywiście mnie przypadło udawanie fajnego i animowanie, reszta zasłaniała się brakami językowymi. Zazwyczaj wszyscy inni mają więcej do powiedzenia, ale w strategicznych chwilach, do walki wkraczają tajne siły milczących konfidentów. Cichociemni wszystkich krajów łączą się, aby dobyć ze swych trzewi myśl. Niektórzy do takich procesów używają mózgu, u mnie natomiast słowa niekoniecznie muszą współpracować z wcześniejszymi przemyśleniami. Syndrom telegrafistki, czyli byle duży słowotok. Na szczęście długo tak nie mogę. Pan kierowca stwierdził:
– Masz francuski akcent.
Jasne. I pewnie urodę Eskimosa oraz umaszczenie Indianina. To stuprocentowo przez tego ślimaka, którego zjadłem dwa lata temu całą gębą – jakby nie było we Francji. Natomiast kiedy byłem w Hiszpanii, dawno temu jako nastolatek, przypadkowe turystki zagadywały do mnie po ichniemu pytając o drogę… Mamo, kim ja jestem ?!
Po drodze pan kierowca opowiadał nam krótkie historyjki o mijanych miejscach a ja, nie bacząc na akcent, dzielnie opowiadałem mu, gdzie pracujemy i skąd jesteśmy. Na koniec zażartował, iż zawsze, gdy będzie otwierał puszkę fasolki będzie ciepło o nas myślał, jako o tych, którzy dźwigają ten angielski specjał. Ten niezastąpiony składnik tutejszych śniadań, zaraz obok tostów, sadzonych jaj, bekonu i wyjątkowo ohydnych kiełbasek. Z warzyw oszczędnie – zmiażdżone pomidory lub groszek, też zdruzgotany, oczywiście prościutko z puszeczki, absolutnie bez ociupinki soli, aby podnieść wielowymiarowość doznań. Bo sól jest nie wskazana. Zatrzymuje wodę w organizmie i potem człowiek lekko puchnie, następnie pulchnieje, by zrobić z siebie w ostateczności dorodnego pączusia z oponkami od stóp, przez wszystkie podbródki, do głów. Wszystko byłoby w porządku, nawet bez tej śmiercionośnej dla wyznawców zdrowia soli, gdyby którekolwiek z tu wymienionych dóbr smakowało należycie, ale niestety nie na tej wyspie. Tymczasem na wybrzeżu…
Niezależnie od wad mojej wymowy, dotarliśmy do samiutkiego celu, a to było najważniejsze. Udało się w ostatniej chwili, bo zachód słońca był kwestią jedynie kilkunastu minut. Pożegnaliśmy się z miłym panem kierowcą, dziękując wyjątkowo szczerze. I pognaliśmy do celu naszej wyprawy. Szkoda, bo ten jeden z siedmiu cudów natury chyba jest tym siódmym w kolejności. Albo na taką subiektywną ocenę wpływa moje wykształcenie geologa, który kamienie już widział wcześniej, albo wzburzony Atlantyk rozbijający się o strome klify oraz inne bogate w formy ostańce przyćmił u mnie swą nieobliczalną siłą żywiołu wrażenie cudu. Ładne miejsce. Warto zobaczyć przy dobrej pogodzie i braku pośpiechu. Szczególnie jeśli lubi się tłumy ludzi utrudniające życie fotografom. Piękne widoki. Oryginalne ukształtowanie terenu. Szalone morze. Ale „bez cudów”.
Cud jednak miał okazać się jeszcze niezmiernie pożądany na naszej dalszej drodze małego, domorosłego wędrowniczka. Wyprawa Drogą Gigantów okazała się trochę drogą szaleńców, ale żaden nie darł szat. Szkoda było drzeć. Zimno było. Problem pojawił się w trakcie powrotu. Słońce nam zaszło. Ostatni autobus do Portrush odjechał. Nikt na zabranie gapowicza nie dał się namówić po zmierzchu, tym bardziej dla czterech polsko wyglądających intruzów. Taksówki dawno przestały pracować o tej porze w niedzielę. Dzwonienie pod każdy z możliwych numerów z recepcji przydrożnej restauracji na nic się zdało. Maszerowaliśmy więc po ciemku nieoświetlonym poboczem, które o dziwo wyposażone było na całej długości jedenastu kilometrów w chodnik co nie zdarza się nawet w centrum dystrybucji, a co dopiero na takiej odludnej drodze z krowami rozstawionymi po bokach. Pomocne rozwiązanie i to bardzo. Trudno było nasz powrót nazwać marszem, były to raczej zawody w chodzeniu na czas, gdyż czas nie był po naszej stronie. Nie muszę nadmieniać, że innych wariatów na całej długości naszego marszu nie spotkaliśmy. Czułem się jak mały hobbit niosący wielki ciężar w ciemnej, mrocznej krainie. Droga nie miała końca. W ostatniej chwili zdążyliśmy na pociąg z Portrush do Antrim, na styk, po dwóch godzinach wyścigów. Humory mieliśmy przednie, jak i apetyty mimo zmęczenia narządów ruchu oraz napęcznienia ud, łydek i pośladków. Cóż takiego pracownicy fizyczni powinni robić w jedyny wolny dzień tygodnia? Umartwiać inne partie ciała niż na co dzień. Ale nie my… Za to dusze mieliśmy napojone pięknem, przynajmniej na jakiś czas dalszej pracy w Mordorze. Tak obrazowo nazwaliśmy nasz magazyn i nie była to na pewno inwencja własna. Dwa kolizyjne żywioły: potężny, wolny i wzburzony Atlantyk naprzeciw betonowego magazynu wykorzystującego ludzi, którzy się godzą na ten stan za najniższą stawkę. Najniższa stawka na rynku niestety odpowiada najwyższej stawce w życiu, rozłące. Dla mnie ta iluzja w pamięci miała starczyć na czas pozbawiony pracy. Okazał się nim być jeden bardzo długi tydzień, pełen świadomych iluzji.

LINK DO CZĘŚCI 13

W magazynie osób mniejszych 10

Ostatecznie, nad podziw rachubom, wszystko zdołało się błyskawicznie zmienić w związku z drobnym faktem, że dwanaście dni temu mogłem przekierować moją linie życia na tamten świat, rozbijając się jedną z luzackich, pomarańczowych bryk, dosłownie i na dobre. Jadę sobie moim wózkiem pełen radości, co nie zdarzało się często i to nie ze względu na szpanersko wystawiony zimny łokieć. Jadę, a raczej mknę do bazy, bo koniec zmiany był bliski, a okazać się mogło, że mój. Pędzę niesiony wiatrem we włosach, obciążony zaledwie jedną skrzynką, do tego wypełnioną jedynie papierem toaletowym, tylko trochę ponad stan. Zasuwam, a tu mija mnie wózek widłowy, ni z tego ni z owego – pewnie też mu się śpieszyło do domu – zakręca tarasując mi całą alejkę i zaczyna podnosić paletę pełną dóbr na wysokość pierwszego piętra. Nie byłoby w tym nic niebezpiecznego, gdybym miał hamulce. Moja moralność nie ma nic do rzeczy. Wszyscy magazynierzy wiedzą, że o taki luksus jak hamulec, trudno nawet w wysoko uprzemysłowionym, stabilnym gospodarczo oraz finansowo Zjednoczonym Królestwie. Każdy również wiedział, które traki nie posiadają funkcji hamowania, ale co zrobić jeśli akurat nie ma do wyboru innego pojazdu? Tym sposobem siedem metrów stanowiło dla mnie zdecydowanie za mało przestrzeni życiowej na niezakłócenie przebiegu życia. Moje okrzyki ostrzegawcze i walenie nogą w hamulec nic nie pomogły. Dobrze, że zmieściłem się między ziemie, a podnoszącą się akurat na widłach wysięgnika paletę. To znaczy zmieściłem się, bo schyliłem czoła przed chordą produktów udających jedzenie. Bez tego zabiegu głowa by mi się nie zmieściła – podobnie jak jakość tych produktów nie mieści mi się w głowie – no i miałbym urwanie głowy większe niż w trakcie obcowania z pośrednikiem, który pośredniczy przede wszystkim w zabieraniu swojej doli z mojej krwawicy. Tak oto prześlizgnąłem mój marny żywot, bez hamulców, pod dużą presją odgórną. Niestety, wysokie oparcie wózka nie zmieściło się. Oparcie, czyli jedna wygięta rurka, która ma mnie chronić przed atakami ze strony skrzyń wożonych za sobą. Uległo presji i wygięło się do tyłu. Skrzynia z papierem toaletowym też miała problemy z własnym rozmiarem i się wywróciła. Zrobiła to jednak bez należytej celebracji. Jej zawartość nie roztrzaskała się z impetem o ziemię zaznaczając swój i mój, jak się miało okazać, upadek. Po prostu fizycznie nie była w stanie, ponieważ zawierał tylko papier toaletowy. Szkoda. Jak już wylecieć to z rozmachem. Zdziwionego wózkowego, który widocznie na co dzień nie obcuje z szaleńcami pozbawionymi hamulców, przeprosiłem od razu, a on co? Zapytał spokojnie:
– Czy nic ci się nie stało?
Czyli musi chyba jednak obcować na co dzień z takimi zjawiskami… Zaraz potem zawołał przechodzącego nieopodal menadżera i na nim się wyładował, krzycząc:
– Jaki nam dajecie sprzęt do pracy? Przecież mogło się coś stać poważnego?
I tym podobne zarzuty, ale bardziej okraszone potocznym słownictwem. Skruszony menadżer popluskał coś pod nosem i tyle. Powiedział, abym to zgłosił w wózkowni. No, i luzik. Całe zajście trwało trzy sekundy. Po czym zabrałem swoją kupę papieru toaletowego, nawet nie zdążył się wysypać ze skrzyni, zawiozłem gdzie trzeba, odstawiłem wózek do naprawy z notką o niezainstalowanej funkcji szybkiego spowalniania i poszedłem do domu. Na drugi dzień rozpoczęto szumnie nazwane dochodzenie, kto zawinił? Zajęło to tym matołom od myślenia cztery dni, w ciągu których nie mogłem pracować, bo taka jest procedura. Oczywiście śledztwo zakrojone zapewne na bardzo szeroką skalę wskazało moją winę, a po notce o stanie oprogramowania wózka ślad zaginął. Przecież to potężne centrum dystrybucji dóbr jest firmą wiodąca prym pod każdym względem, także bezpieczeństwa pracy. Tym trikiem zwyczajnie mnie wyautowali odstawiając za bramkę bez słowa wyjaśnienia. Już to przerabiałem, apeluję więc do wszystkich moich nadchodzących pracodawców, aby na przyszłość wysilili się na coś choć odrobinę oryginalnego, gdyż moja egzystencja traci na kolorycie ekscytacji. Za pozytywne rozpatrzenie mojej prośby z góry dziękuję. Więcej atrakcji dostarczył mi jakieś dwa tygodnie temu AMT, czyli ten komputerek przytwierdzony w pracy do mojego przedramienia mówiący mi, co mam robić. Poinformował mnie mianowicie, iż powinienem właśnie udać się na lancz. Poszedłem posłusznie. Dla zdrowia oczywiście. Aby mieć siłę do dalszej pracy. Ja przecież kocham pracę. Każdy jej rodzaj i odmianę. Byle dużo. Byle tylko nie z mojej strony. W ten sposób kocham, rzeczywiście!

LINK DO CZĘŚCI 11

W magazynie osób mniejszych 9

Nigdy bym się nie spodziewał takiej szybkości w obrotach fortuny, gdybym nie znał własnego buńczucznego charakteru. Zazwyczaj to właśnie on przyśpieszał bieg wydarzeń. Zaogniał, ranił i porzucał, na zawsze. Czasem jednak los robi to za mnie i wtedy trzeba chwileczkę przystanąć i pomyśleć:
– Co właściwie dzieje się teraz ze mną? Wyjątkowo jakoś lubię te momenty, kiedy moje ego jest u steru i rozdaje karty, bo przecież ta partia, zwana życie, jest moja. Powinna być tylko i wyłącznie moja. Jakieś parę miesięcy temu wyszedłem o północy, jak kopciuszek z pierwszego i zarazem ostatniego dnia próbnego w niezmiernie ekskluzywnym hotelu, gdzie miałem zostać kelnerem bankietowym. Posada sługusa, jakby powiedziała większość. Nie ważne, to nie był pierwszy raz w takiej konfiguracji zawodowej. Istotne, że dla marki wiodącej prym w świecie hotelarstwa. Prestiż powinien był mnie zmotywować a ja byłem kompletnie „zdemotywowany”, jak mawiała jedna moja szefowa przy kolejnym opóźnieniu wypłaty i tak zaległej pensji. Całe sześciogodzinne przedstawienie, wyjątkowo nie w smak moim prywatnym wyobrażeniom rautu pod każdym względem, zakończyłem, o ironio po angielsku, wychodząc cichaczem, nic nikomu nie mówiąc. Cały bankiet przypominał folwark zwierzęcy, jeżeli chodzi o konsumpcję, natomiast kelnerzy tam pracujący zachowywali się jak beznamiętni podawacze. Generalnie pasowali do ucztujących, głodzonych zapewne na długo wcześniej. Choć wątpię, aby uprzednio podróżowali z Gdańska do Krakowa pociągiem intercity o jednym maciupkim wafelku w pokaźnej cenie biletu, kiedy akurat zapomnieli doczepić swoistego wagonika z Warsem. Najwyraźniej do wagonów bydlęcych nie dołączają. Wymsknąłem się więc jakbym uciekał z balu, na którym byłem co najwyżej jednym z kocmołuchów. Niezmiernie szczęśliwy, że udało mi się zbiec od nieopuszczającego mnie przeświadczenia, że nie powinienem skoro była szansa…
– Może nie z każdej szansy należy korzystać? Albo może z każdej, aby tylko sprawdzić, iż nie każda jest dla każdego stworzona? – pomyślałem. Cieszyłem się jak dziecko.
– Udało się, udało mi się uciec! Nikt mnie tam nie przetrzymywał, ale uciekłem. Umknąłem przed sobą. Od tamtego czasu rzadko czułem się taki wolny, a raczej wyzwolony spod własnego jarzma, które pod wpływem rzeczywistości, w jakiej żyć mi przyszło, nakazuje łapać każdy ochłap zsyłany przez wątpliwą opatrzność. Na łaskę losu również muszę zapracować własnoręcznie. Niekiedy nie mamy na tyle pewności co do wybryków naszej drogi lub wystarczającej siły w gąszczu zawahań, aby obalać świat plastikową łopatką bez mrugnięcia okiem. Wtedy gwiazdy tak się obracają dla nas swoim światłem, by bez naszej świadomej ingerencji odmienić pewne koleje losu na dość inne dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebujemy, kiedy sami boimy się odbłądzić własne życie zgodnie z tym, co nam wpojono, że wszystkim rządzi ktoś większy. Że nie mamy powodu się miotać, bo rzeczy i tak nie zależą od nas. Niezależnie co w tym wszystkim jest iluzją, jeśli ten większy mądrze rządzi i do tego zgodnie z moją bardzo wolną wolą, to ja nie mam przeciwwskazań.

Tym sposobem albo jakimś zbliżonym do tego, z resztą zgodnie z moimi przewidywaniami, opuściłem mój dom na wyspie. Zmieniłem wyspę i przebywam obecnie w mieszkaniu. Dom na wyspie był w Antrim, koło Belfastu w Irlandii Północnej. Teraz od pięciu dni mieszkam prawie w absolutnym centrum Manchesteru. Na zakupy mam bliżej niż do pracy, a to nie jest dobra kombinacja biorąc pod uwagę, że jestem tu po to, po co zdecydowana większość. Gromadzić zaskórniaki na zaś, taki jest priorytet. Nie planuję się tu osiedlać póki co, więc nie ma czasu na zabajerowanie. Trzeba jednak brać poprawkę na przeskoki linii życia. Ponadto, mam za mało miejsca w walizce na wszystko, co mógłbym tu kupić w korzystnej cenie, więc nie mogę zostać zbyt długo. Okazja czyni konsumenta. Bardzo dobrze, nie można przecież mieć wszystkiego! To zupełnie tak, jak z jedną klientką, w czasie mojej pierwszej pracy w restauracji, która zadała mi standardowe pytanie:
– Co Pan poleca?
A ja jej na to zachowawczo i z wrodzoną przekorą:
– Wszystko, wszystko polecam tylko z różnym natężeniem.
Na to równie swawolna pani odpowiedziała mi z przekąsem:
– Wszystko choćbym niezmiernie chciała, to mi się nie zmieści.
Całkiem pomyślnie dla jej wątroby.

LINK DO CZĘŚCI 10

W magazynie osób mniejszych 7

Gdy pierwszy raz skosztowałem tutejszego jedzenia w kantynie pracowniczej doznałem szoku. Zaznaczę, że kantyna jest pokaźnych rozmiarów. Jest w pełni oblegana ludzko i to na kilka zmian, bo na raz wszystkich by nie wykarmiła. W zapachu jest typowa, jak bar szybkiej obsługi, gdzie smród oleju miesza się z oparami jedzenia. Pomalowano ją na żwawe kolory, które kontrastują z burymi ubraniami magazynierów. Obsługa jest nijaka, dopasowana do tego co serwują. Smaku poza cukrem nie stwierdzono. Trociny z cukrem smażone na głębokim oleju. Przypraw generalnie brak. Słodzą tu wszystko. A jak coś ciepłe i posłodzone – uznają to za nadające się do spożycia. Tylko czy podgrzane warzywa, zazwyczaj jednego gatunku, wylane z puszki razem z bezsolną zalewą można nazwać dodatkiem do obiadu? Pewnie by można, gdyby owe warzywa miały swój pierwotny smak. Albo chociaż połowiczny. Wszystko okazuje się tu mało smakowe. Ich produkty żywieniowe nie są pośredniej jakości, one są całkowicie poślednie. Nazwałbym je produktami połowicznego rozkładu. Radioaktywności niestety nie mam czym zmierzyć.
Ale Irlandia jest pełna sprzeczności, bo można dostać kuriozalnie tanie i wyjątkowo smaczne jogurty. Gdybym przyjechał tu pracować jako modelka, pewnie nie musiałbym jeść niczego innego, no ale jak długo fizyczny pociągnie na takiej diecie? W dodatku przy takiej ruchliwej pracy ciągle chce się pić, a przyzwoita woda mineralna jest tu droga. A każda szanująca się modelka pamięta o codziennym wypłukiwaniu z organizmu toksyn za pomocą takiej właśnie wody zaopatrzonej w listek mięty, który ma odświeżać. Skąd ja tu wezmę mięte? Znalezienie tak wyszukanych przypraw jak majeranek zakrawa o firmament. Niezależnie od wyszukiwarki i ceny produktu.
Szok mnie wzmocnił – postanowiłem, że choćby nie wiem co, nie zamierzam żywić się tak jak tubylcy i będę gotował na własną rękę. Dobrze, że mam w tym doświadczenie i trochę praktyki, mogłem więc sobie pozwolić na takie śmiałe rezolucje. No ale przecież piec samemu chleb to bez sensu – jak myślałem – próbowałem więc przyzwyczaić się do tutejszego. Bezskutecznie. Taki, co wygląda na dobry, kosztuje minimum trzy raz tyle, ile jest wart. Chleb w przystępnej cenie, zawsze jest chlebem tostowym. Ten natomiast najlepiej smakuje na ciepło i jest prawie całkowicie sztuczny co do składu.
Posiłek jednego z moich współmieszkańców wygląda tak: rozpuszczająca się polska konserwa na ciepłym tutejszym chlebku z tostera. Pod konserwą zdążył się już rozpuścić posmak produktu margarynowego. Posmak, bo oszczędzać trzeba, jest przecież wojna, głód, a my tu na robotach przymusowych. Całość tej potrawy na gorąco należy zalać obficie ketchupem, pewnie po to, żeby mniej śmierdziała. Gdy na to patrzę, czuje się jak niemowlę, któremu bułka przylgnęła do podniebienia akurat wtedy, kiedy zaczęło mu się ulewać. Tak wiem, nie powinno się karmić niemowląt bułkami. Tym bardziej miejscowymi.
Dlatego jednak chlebki piekę sobie sam, a dzieci nie planuję. Według jednego z naszych mądrych w rządzie, posiadanie dużej ilości dzieci jest jedynym sposobem na zapewnienie sobie przyzwoitego bytu na emeryturze, bo na opłacany całe życie ZUS nie ma co liczyć. A pewnie, teraz nasze starzejące się społeczeństwo zacznie rodzić dzieci – niechby choć jedno z miotu dobrze ustawiło się w życiu, a reszta trzódki na emigrację. Niestety niezależnie od płodności narodu mój rocznik już jest ugotowany.
Właśnie, dlaczego napisałem „ugotowany”, a nie na przykład „załatwiony”? Wcale nie dlatego, że zwrot „mieć przejebane” byłby nie na miejscu. To z powodu tego, że wszystkie moje myśli krążą teraz wokół gotowania. Ostatnio w gazetce pracowniczej przeczytałem artykuł na temat objawień raka w Irlandii. Wynikało z niego, że planują u co trzeciej osoby stwierdzić jakiś rodzaj nowotworu w jakimś stadium. „Fantastycznie” – pomyślałem, przełykając na stołówce kawał obiadu. Tak, przyznaję, głód wygrał z moją niezłomnością i skusiłem się zjeść coś rakotwórczego. Jednak albo zmienili kucharza, albo po miesiącu już się zmutowałem i tutejsze specjały jakby nawet nieśmiało mi smakują bez specjalnych konwulsji podniebiennych. A może gdy pracownik fizyczny potrzebuje żreć, nic go nie powstrzyma. Już się boję, jaki drastyczny gwałt nastąpi na moich kubkach smakowych, gdy wrócę do Polski.
Ale wracając do raka. Jak ma nie być nowotworów, biorąc pod uwagę stopień przetworzenia tutejszych produktów. Mleko czuć plastikiem, jajka podśmierdują nie wiadomo czym, warzywa nieudolnie poszukują jakiegoś konkretniejszego wyrazu postaci smaku lub zapachu. Atrybuty typowe dla reprezentowanego gatunku straciły swoją indywidualność. Większość potraw gotowa, tylko do przygrzania w emiterze smaku, czyli mikrofali. Najtaniej życie wychodzi w puszkach albo mrożone. Naturalnie trudno to jeść, ale jaka oszczędność czasu! Zostaje więcej na kolejną (po zakupach) tutejszą atrakcję, czyli telewizor i zjedzenie czterech kilogramów chipsów octowych dziennie. Mówią, że w Polsce ziemniaki są podstawą żywienia… Ciekawe czy wyspiarze znają też zastosowania denaturatu…

LINK DO CZĘŚCI 8