Progresywne błagania rozsądku

Martwo ciągniona dzisiejszego dnia rozciągłość
bytów w senności
tuż po kambryjskiej eksplozji życia
kruchość prawdy
umiarkowanych zdarzeń odległością
bo każda ma swoje wady
na Gondwanie rozumu drapieżcy z pradziejów
miotają truchłem dziewicy matki
wielkie wymieranie dotyka opuszkami erupcji
wybrańców i resztę
terrorystów stężonych w iluzjach zaprzeczeń
budzących cię martwym
obliczając z ilości wariatów na metr kwadratowy
działania destrukcji
czynniki decydujące nieuczynionych zachodów
niezmienne w szczelnej zawiści
wyszarpane kolory przez kogoś wyposażonego w stado
własną miarą rzeczy
sztucznie spulchniona obojętność matki natury
progresywne błagania rozsądku
oddali drogą bierności w woreczku żółciowym
na śmietnik.

 

WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „POEZJA PĘKŁA”
LINK DO WERSJI MULTIMEDIALNEJ

W magazynie osób mniejszych 12

Każdy z nas dzwonił do Polski lub wysyłał esemesy z pozdrowieniami z nad Atlantyku. Tak się rozpłynęliśmy pod wpływem tych przyjaznych warunków zapogodowania, że nie zwracaliśmy uwagi na upływający dzień o krótkim okresie nasłonecznienia, typowy dla przedostatniego miesiąca roku, a do naszego cudu mieliśmy jeszcze jakieś jedenaście kilometrów. Również na popas trzeba było zorganizować moment. Piknik był na skale, żeby nie było jak w filmie „Piknik pod wiszącą skałą”, gdyż straty w ludziach nie zostały przewidziane. Bankowo nie zdążylibyśmy przed zmrokiem, gdyby nie kolejny związek z mądrością ludową według której: głupi ma zawsze szczęście.
Szliśmy wzdłuż wybrzeża tak długo jak pozwalały na to klify. Później wdrapaliśmy się na nie, brnąc przez chaszcze czerwieniących się zarośli. Następnie wędrowaliśmy poboczem wzdłuż drogi na wschód od Portrush. Fotografowaliśmy dziwne twory skalne zawieszone nad urwiskami klifów, które równomiernie porastała soczyście zielona trawka. Dokładnie jak na irlandzkich pocztówkach. Przy pierwszych oznakach zachodzącego słońca minęliśmy ruiny zamku Dunluce. Rozognione słońce oświetliło stojące na sztorc i jakby zaostrzone zwieńczenia ścian, w których to widniały czarne oczodoły jako pozostałości po dawnych oknach. Zamek powstał w trzynastym wieku, a od stuleci uchodził za nawiedzony, od czasu kiedy jego część, łącznie z mieszkańcami, runęła do morza wraz z oberwanym pod nim klifem. Od tamtej pory mury pozostawiono same sobie, a raczej na łasce matki natury. I to chyba one jedynie mogły tam straszyć, gdyż duch zamku raczej był nam życzliwy, bo właśnie wtedy dopisało nam szczęście. Zatrzymał się samochód z bardzo miłym starszym panem, choć tu nie mają w zwyczaju praktykować łapania stopa. Oczywiście mnie przypadło udawanie fajnego i animowanie, reszta zasłaniała się brakami językowymi. Zazwyczaj wszyscy inni mają więcej do powiedzenia, ale w strategicznych chwilach, do walki wkraczają tajne siły milczących konfidentów. Cichociemni wszystkich krajów łączą się, aby dobyć ze swych trzewi myśl. Niektórzy do takich procesów używają mózgu, u mnie natomiast słowa niekoniecznie muszą współpracować z wcześniejszymi przemyśleniami. Syndrom telegrafistki, czyli byle duży słowotok. Na szczęście długo tak nie mogę. Pan kierowca stwierdził:
– Masz francuski akcent.
Jasne. I pewnie urodę Eskimosa oraz umaszczenie Indianina. To stuprocentowo przez tego ślimaka, którego zjadłem dwa lata temu całą gębą – jakby nie było we Francji. Natomiast kiedy byłem w Hiszpanii, dawno temu jako nastolatek, przypadkowe turystki zagadywały do mnie po ichniemu pytając o drogę… Mamo, kim ja jestem ?!
Po drodze pan kierowca opowiadał nam krótkie historyjki o mijanych miejscach a ja, nie bacząc na akcent, dzielnie opowiadałem mu, gdzie pracujemy i skąd jesteśmy. Na koniec zażartował, iż zawsze, gdy będzie otwierał puszkę fasolki będzie ciepło o nas myślał, jako o tych, którzy dźwigają ten angielski specjał. Ten niezastąpiony składnik tutejszych śniadań, zaraz obok tostów, sadzonych jaj, bekonu i wyjątkowo ohydnych kiełbasek. Z warzyw oszczędnie – zmiażdżone pomidory lub groszek, też zdruzgotany, oczywiście prościutko z puszeczki, absolutnie bez ociupinki soli, aby podnieść wielowymiarowość doznań. Bo sól jest nie wskazana. Zatrzymuje wodę w organizmie i potem człowiek lekko puchnie, następnie pulchnieje, by zrobić z siebie w ostateczności dorodnego pączusia z oponkami od stóp, przez wszystkie podbródki, do głów. Wszystko byłoby w porządku, nawet bez tej śmiercionośnej dla wyznawców zdrowia soli, gdyby którekolwiek z tu wymienionych dóbr smakowało należycie, ale niestety nie na tej wyspie. Tymczasem na wybrzeżu…
Niezależnie od wad mojej wymowy, dotarliśmy do samiutkiego celu, a to było najważniejsze. Udało się w ostatniej chwili, bo zachód słońca był kwestią jedynie kilkunastu minut. Pożegnaliśmy się z miłym panem kierowcą, dziękując wyjątkowo szczerze. I pognaliśmy do celu naszej wyprawy. Szkoda, bo ten jeden z siedmiu cudów natury chyba jest tym siódmym w kolejności. Albo na taką subiektywną ocenę wpływa moje wykształcenie geologa, który kamienie już widział wcześniej, albo wzburzony Atlantyk rozbijający się o strome klify oraz inne bogate w formy ostańce przyćmił u mnie swą nieobliczalną siłą żywiołu wrażenie cudu. Ładne miejsce. Warto zobaczyć przy dobrej pogodzie i braku pośpiechu. Szczególnie jeśli lubi się tłumy ludzi utrudniające życie fotografom. Piękne widoki. Oryginalne ukształtowanie terenu. Szalone morze. Ale „bez cudów”.
Cud jednak miał okazać się jeszcze niezmiernie pożądany na naszej dalszej drodze małego, domorosłego wędrowniczka. Wyprawa Drogą Gigantów okazała się trochę drogą szaleńców, ale żaden nie darł szat. Szkoda było drzeć. Zimno było. Problem pojawił się w trakcie powrotu. Słońce nam zaszło. Ostatni autobus do Portrush odjechał. Nikt na zabranie gapowicza nie dał się namówić po zmierzchu, tym bardziej dla czterech polsko wyglądających intruzów. Taksówki dawno przestały pracować o tej porze w niedzielę. Dzwonienie pod każdy z możliwych numerów z recepcji przydrożnej restauracji na nic się zdało. Maszerowaliśmy więc po ciemku nieoświetlonym poboczem, które o dziwo wyposażone było na całej długości jedenastu kilometrów w chodnik co nie zdarza się nawet w centrum dystrybucji, a co dopiero na takiej odludnej drodze z krowami rozstawionymi po bokach. Pomocne rozwiązanie i to bardzo. Trudno było nasz powrót nazwać marszem, były to raczej zawody w chodzeniu na czas, gdyż czas nie był po naszej stronie. Nie muszę nadmieniać, że innych wariatów na całej długości naszego marszu nie spotkaliśmy. Czułem się jak mały hobbit niosący wielki ciężar w ciemnej, mrocznej krainie. Droga nie miała końca. W ostatniej chwili zdążyliśmy na pociąg z Portrush do Antrim, na styk, po dwóch godzinach wyścigów. Humory mieliśmy przednie, jak i apetyty mimo zmęczenia narządów ruchu oraz napęcznienia ud, łydek i pośladków. Cóż takiego pracownicy fizyczni powinni robić w jedyny wolny dzień tygodnia? Umartwiać inne partie ciała niż na co dzień. Ale nie my… Za to dusze mieliśmy napojone pięknem, przynajmniej na jakiś czas dalszej pracy w Mordorze. Tak obrazowo nazwaliśmy nasz magazyn i nie była to na pewno inwencja własna. Dwa kolizyjne żywioły: potężny, wolny i wzburzony Atlantyk naprzeciw betonowego magazynu wykorzystującego ludzi, którzy się godzą na ten stan za najniższą stawkę. Najniższa stawka na rynku niestety odpowiada najwyższej stawce w życiu, rozłące. Dla mnie ta iluzja w pamięci miała starczyć na czas pozbawiony pracy. Okazał się nim być jeden bardzo długi tydzień, pełen świadomych iluzji.

LINK DO CZĘŚCI 13

W magazynie osób mniejszych 11

Cały tydzień obijałem się w tej małej irlandzkiej wiosce. Najprzyjemniejszy był fakt, że większość czasu obijałem się nieświadomie. Przypuszczałem, jak to się może skończyć, bo zawsze mam obcykane wszelkie możliwe opcje scenariusza, nie chciałem jednak rozwodzić się nad tym. Spędziłem ten czas bardzo miło, żeby nie powiedzieć błogo, wykorzystując możliwie najlepiej, w rozsądnej cenie, resztki czasu pozostawionego mi w Antrim. Jak wszyscy tubylcy oddałem się z pasją zakupom, choć w moim przypadku było to raczej polowanie na tanie ciuchy, a nie zakupy w ich rozumieniu. Zaopatrzyłem się na tyle, aby zaszczepić obawę o transport tego ciuchowego dobra. Cena dużo poniżej polskiej, była bezdyskusyjnie przekonywującym atutem. Tak łatwo dać się zwieść tej iluzji szczęścia. To dopiero inwestycja w szczęście na przyszłość, gdyż obecnie nawet nie mam gdzie chodzić w nowych rzeczach. Taka kwestia biznes planu z realizacją przewidzianą na kiedyś. Zastanawiam się, czemu ja się godzę na takie życie w zawieszeniu, do tego w niesprzyjających warunkach? Wiadomo, w ramach iluzji, że to poświęcenie własne pomoże mi odmienić przyszłość na lepsze. Bardziej jednak od zastanawiania się, czemu sobie na to pozwalam, przerażają mnie myśli, które przychodzą do głowy w tych raźniejszych momentach. Żeby może pomęczyć się tu zdecydowanie dłużej i przybliżyć w czasie tę domniemanie lepszą przyszłość zarobasa. To mnie napawa poważnym lękiem, bo z pewnością przeznaczenia świeżo wściekłej krowy na angielskiej farmie wiem, że mógłbym sobie zrobić i taką krzywdę. Nie mam jednak wewnętrznego pozwolenia na ponadplanowe straty życia. Te zaplanowane, to już nadmiar. Ponadto zdaję sobie doskonale sprawę, że przyszłość może być trudna do odmiany za pomocą pieniędzy. Na przykład w Polsce spętanej biurokratycznymi formularzami, każdy z zapotrzebowaniem na paletę znaczków skarbowych. Może nie udać mi się przebić. A jeśli już dorobię się willi z basenem, mercedesa i przybudówki z miejscem na kuca, co mi przyjdzie po bardziej komfortowym braku szczęścia?

Otumaniony beztroską, ewentualnie przeczuwający jakieś perturbacje w obszarze życia, zorganizowałem w najwcześniejszym możliwym terminie grupę szaleńców, która miała udać się nad północne wybrzeże by zobaczyć Atlantyk i jeden z siedmiu cudów natury, Drogę Gigantów. Jak na drwinę losu przystało, giganci także szukali alternatywnej drogi. Na ich plus działało, że byli duzi. Mieli ją zbudować z sześciobocznych kolumn bazaltowych wprost przez ocean. Niektóre źródła mówią o Grobli Giganta i jakoby był tylko jeden Gigant, budujący ową groblę do ukochanej. W każdym bądź razie kolumn jest ponoć trzydzieści siedem tysięcy, bo jakiś wariat, zapewne geolog, je policzył. Słupki chyba gigantom rozkradli, bo się nie udało.
– Skąd tam wtedy Polaków wzięli? – pomyślałem. Na szczęście, gdy sam szukam nowych dróg zazwyczaj tylko pakuje manatki do małego plecaczka. Pomijam kilkadziesiąt tysięcy słupeczków. Muszę popracować na większą spektakularnością działań.
Zgodnie z postanowieniem dopięliśmy celu. W cztery osoby udaliśmy się w nieznane na nieznanej ziemi w dążeniu zaznania jakichś wyższych emocji. Wznioślejszych niż te tradycyjnie spotykane w magazynie. Nie każdy urozmaica sobie życie, jak ja zderzając się z wózkami widłowymi. Już na początku nie wszystko poszło zgodnie z planem. Okazało się, że w niedzielę informacja na dworcu nie pracuje, z resztą prawie wszystko tutaj ma podobnie wolne. Jakby przynajmniej siódmy dzień tygodnia poświęcali na chadzanie do kościoła, co nie zdarza się przeciętnemu obywatelowi tego kraju. Na domiar nieciekawie złego wyszło na jaw, iż nie jesteśmy, tak inteligentni, jak Anglicy i nie umiemy czytać ich rozkładów jazdy, więc nie uda nam się pociągiem dostać w miejsce naszego chwilowego przeznaczenia. Dla chcącego nie ma jednak nic trudnego, tym bardziej dla szalonego chcącego. W związku z tą ludową mądrością, jako ludzie światowi – niekoniecznie wszyscy muszą wiedzieć, że wciąż na dorobku – wzięliśmy taksówkę, która to za troszkę kosmiczną cenę, jak dla przeciętnego Polaka, zawiozła nas do Portrush. Na szczęście koszty rozłożyły się na czterech i nie trzeba było oddawać się radykalnej ascezie po powrocie, ani sprzedawać organów zdatnych jeszcze do transplantacji. Przywitało nas zimne i wietrzne portowe miasteczko o niebo ładniejsze od jakiejkolwiek zabudowy w Antrim. Mnóstwo kolorowych, kilkupiętrowych, ciasno pozlepianych ze sobą domków i szeroka nadmorska promenada były upragnioną odmianą od żmudnej, towarowej codzienności. Do tego lekko wzburzony ocean przy słonecznej pogodzie stwarzający dogodne warunki do sesji zdjęciowej oraz surfingu. Nieodżałowana szkoda, bo zestawy małego surfera zostawiliśmy w domu. Normalnie zawsze je ze sobą wozimy, a tu nagle zapomnieliśmy i co? Od razu taka sposobność. Zazwyczaj właśnie surfuję w listopadzie razem z kolegami z klubu morsa. Chyba, że akurat są przerwy w dostawie internetu… No, ale trudno.

LINK DO CZĘŚCI 12

W magazynie osób mniejszych 9

Nigdy bym się nie spodziewał takiej szybkości w obrotach fortuny, gdybym nie znał własnego buńczucznego charakteru. Zazwyczaj to właśnie on przyśpieszał bieg wydarzeń. Zaogniał, ranił i porzucał, na zawsze. Czasem jednak los robi to za mnie i wtedy trzeba chwileczkę przystanąć i pomyśleć:
– Co właściwie dzieje się teraz ze mną? Wyjątkowo jakoś lubię te momenty, kiedy moje ego jest u steru i rozdaje karty, bo przecież ta partia, zwana życie, jest moja. Powinna być tylko i wyłącznie moja. Jakieś parę miesięcy temu wyszedłem o północy, jak kopciuszek z pierwszego i zarazem ostatniego dnia próbnego w niezmiernie ekskluzywnym hotelu, gdzie miałem zostać kelnerem bankietowym. Posada sługusa, jakby powiedziała większość. Nie ważne, to nie był pierwszy raz w takiej konfiguracji zawodowej. Istotne, że dla marki wiodącej prym w świecie hotelarstwa. Prestiż powinien był mnie zmotywować a ja byłem kompletnie „zdemotywowany”, jak mawiała jedna moja szefowa przy kolejnym opóźnieniu wypłaty i tak zaległej pensji. Całe sześciogodzinne przedstawienie, wyjątkowo nie w smak moim prywatnym wyobrażeniom rautu pod każdym względem, zakończyłem, o ironio po angielsku, wychodząc cichaczem, nic nikomu nie mówiąc. Cały bankiet przypominał folwark zwierzęcy, jeżeli chodzi o konsumpcję, natomiast kelnerzy tam pracujący zachowywali się jak beznamiętni podawacze. Generalnie pasowali do ucztujących, głodzonych zapewne na długo wcześniej. Choć wątpię, aby uprzednio podróżowali z Gdańska do Krakowa pociągiem intercity o jednym maciupkim wafelku w pokaźnej cenie biletu, kiedy akurat zapomnieli doczepić swoistego wagonika z Warsem. Najwyraźniej do wagonów bydlęcych nie dołączają. Wymsknąłem się więc jakbym uciekał z balu, na którym byłem co najwyżej jednym z kocmołuchów. Niezmiernie szczęśliwy, że udało mi się zbiec od nieopuszczającego mnie przeświadczenia, że nie powinienem skoro była szansa…
– Może nie z każdej szansy należy korzystać? Albo może z każdej, aby tylko sprawdzić, iż nie każda jest dla każdego stworzona? – pomyślałem. Cieszyłem się jak dziecko.
– Udało się, udało mi się uciec! Nikt mnie tam nie przetrzymywał, ale uciekłem. Umknąłem przed sobą. Od tamtego czasu rzadko czułem się taki wolny, a raczej wyzwolony spod własnego jarzma, które pod wpływem rzeczywistości, w jakiej żyć mi przyszło, nakazuje łapać każdy ochłap zsyłany przez wątpliwą opatrzność. Na łaskę losu również muszę zapracować własnoręcznie. Niekiedy nie mamy na tyle pewności co do wybryków naszej drogi lub wystarczającej siły w gąszczu zawahań, aby obalać świat plastikową łopatką bez mrugnięcia okiem. Wtedy gwiazdy tak się obracają dla nas swoim światłem, by bez naszej świadomej ingerencji odmienić pewne koleje losu na dość inne dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebujemy, kiedy sami boimy się odbłądzić własne życie zgodnie z tym, co nam wpojono, że wszystkim rządzi ktoś większy. Że nie mamy powodu się miotać, bo rzeczy i tak nie zależą od nas. Niezależnie co w tym wszystkim jest iluzją, jeśli ten większy mądrze rządzi i do tego zgodnie z moją bardzo wolną wolą, to ja nie mam przeciwwskazań.

Tym sposobem albo jakimś zbliżonym do tego, z resztą zgodnie z moimi przewidywaniami, opuściłem mój dom na wyspie. Zmieniłem wyspę i przebywam obecnie w mieszkaniu. Dom na wyspie był w Antrim, koło Belfastu w Irlandii Północnej. Teraz od pięciu dni mieszkam prawie w absolutnym centrum Manchesteru. Na zakupy mam bliżej niż do pracy, a to nie jest dobra kombinacja biorąc pod uwagę, że jestem tu po to, po co zdecydowana większość. Gromadzić zaskórniaki na zaś, taki jest priorytet. Nie planuję się tu osiedlać póki co, więc nie ma czasu na zabajerowanie. Trzeba jednak brać poprawkę na przeskoki linii życia. Ponadto, mam za mało miejsca w walizce na wszystko, co mógłbym tu kupić w korzystnej cenie, więc nie mogę zostać zbyt długo. Okazja czyni konsumenta. Bardzo dobrze, nie można przecież mieć wszystkiego! To zupełnie tak, jak z jedną klientką, w czasie mojej pierwszej pracy w restauracji, która zadała mi standardowe pytanie:
– Co Pan poleca?
A ja jej na to zachowawczo i z wrodzoną przekorą:
– Wszystko, wszystko polecam tylko z różnym natężeniem.
Na to równie swawolna pani odpowiedziała mi z przekąsem:
– Wszystko choćbym niezmiernie chciała, to mi się nie zmieści.
Całkiem pomyślnie dla jej wątroby.

LINK DO CZĘŚCI 10

Iniekcje fotobłysków

Pewność siebie w pewnym załamaniu
żadnych iluzji życia według wzoru
w nadchodzącej rzeczywistości sfera
kosmicznego niedopatrzenia losu
przeświadczenie o lepszych sposobach trwania
wewnętrzne rozsypki wyobrażeń
rozsypane na uroczysku człowieczeństwa
posypane saletrą hamują procesy gnilne
na klepisku możliwości ludzkich uczuć
codziennie umiera coś nowego
na zaciśniętej twarzy nienasmarowanej botuliną
po iskrach zapalnych zamiast wybuchów
na ciele świata iniekcje fotobłysków.

 

LINK DO ILUSTRACJI