W magazynie osób mniejszych 10

Ostatecznie, nad podziw rachubom, wszystko zdołało się błyskawicznie zmienić w związku z drobnym faktem, że dwanaście dni temu mogłem przekierować moją linie życia na tamten świat, rozbijając się jedną z luzackich, pomarańczowych bryk, dosłownie i na dobre. Jadę sobie moim wózkiem pełen radości, co nie zdarzało się często i to nie ze względu na szpanersko wystawiony zimny łokieć. Jadę, a raczej mknę do bazy, bo koniec zmiany był bliski, a okazać się mogło, że mój. Pędzę niesiony wiatrem we włosach, obciążony zaledwie jedną skrzynką, do tego wypełnioną jedynie papierem toaletowym, tylko trochę ponad stan. Zasuwam, a tu mija mnie wózek widłowy, ni z tego ni z owego – pewnie też mu się śpieszyło do domu – zakręca tarasując mi całą alejkę i zaczyna podnosić paletę pełną dóbr na wysokość pierwszego piętra. Nie byłoby w tym nic niebezpiecznego, gdybym miał hamulce. Moja moralność nie ma nic do rzeczy. Wszyscy magazynierzy wiedzą, że o taki luksus jak hamulec, trudno nawet w wysoko uprzemysłowionym, stabilnym gospodarczo oraz finansowo Zjednoczonym Królestwie. Każdy również wiedział, które traki nie posiadają funkcji hamowania, ale co zrobić jeśli akurat nie ma do wyboru innego pojazdu? Tym sposobem siedem metrów stanowiło dla mnie zdecydowanie za mało przestrzeni życiowej na niezakłócenie przebiegu życia. Moje okrzyki ostrzegawcze i walenie nogą w hamulec nic nie pomogły. Dobrze, że zmieściłem się między ziemie, a podnoszącą się akurat na widłach wysięgnika paletę. To znaczy zmieściłem się, bo schyliłem czoła przed chordą produktów udających jedzenie. Bez tego zabiegu głowa by mi się nie zmieściła – podobnie jak jakość tych produktów nie mieści mi się w głowie – no i miałbym urwanie głowy większe niż w trakcie obcowania z pośrednikiem, który pośredniczy przede wszystkim w zabieraniu swojej doli z mojej krwawicy. Tak oto prześlizgnąłem mój marny żywot, bez hamulców, pod dużą presją odgórną. Niestety, wysokie oparcie wózka nie zmieściło się. Oparcie, czyli jedna wygięta rurka, która ma mnie chronić przed atakami ze strony skrzyń wożonych za sobą. Uległo presji i wygięło się do tyłu. Skrzynia z papierem toaletowym też miała problemy z własnym rozmiarem i się wywróciła. Zrobiła to jednak bez należytej celebracji. Jej zawartość nie roztrzaskała się z impetem o ziemię zaznaczając swój i mój, jak się miało okazać, upadek. Po prostu fizycznie nie była w stanie, ponieważ zawierał tylko papier toaletowy. Szkoda. Jak już wylecieć to z rozmachem. Zdziwionego wózkowego, który widocznie na co dzień nie obcuje z szaleńcami pozbawionymi hamulców, przeprosiłem od razu, a on co? Zapytał spokojnie:
– Czy nic ci się nie stało?
Czyli musi chyba jednak obcować na co dzień z takimi zjawiskami… Zaraz potem zawołał przechodzącego nieopodal menadżera i na nim się wyładował, krzycząc:
– Jaki nam dajecie sprzęt do pracy? Przecież mogło się coś stać poważnego?
I tym podobne zarzuty, ale bardziej okraszone potocznym słownictwem. Skruszony menadżer popluskał coś pod nosem i tyle. Powiedział, abym to zgłosił w wózkowni. No, i luzik. Całe zajście trwało trzy sekundy. Po czym zabrałem swoją kupę papieru toaletowego, nawet nie zdążył się wysypać ze skrzyni, zawiozłem gdzie trzeba, odstawiłem wózek do naprawy z notką o niezainstalowanej funkcji szybkiego spowalniania i poszedłem do domu. Na drugi dzień rozpoczęto szumnie nazwane dochodzenie, kto zawinił? Zajęło to tym matołom od myślenia cztery dni, w ciągu których nie mogłem pracować, bo taka jest procedura. Oczywiście śledztwo zakrojone zapewne na bardzo szeroką skalę wskazało moją winę, a po notce o stanie oprogramowania wózka ślad zaginął. Przecież to potężne centrum dystrybucji dóbr jest firmą wiodąca prym pod każdym względem, także bezpieczeństwa pracy. Tym trikiem zwyczajnie mnie wyautowali odstawiając za bramkę bez słowa wyjaśnienia. Już to przerabiałem, apeluję więc do wszystkich moich nadchodzących pracodawców, aby na przyszłość wysilili się na coś choć odrobinę oryginalnego, gdyż moja egzystencja traci na kolorycie ekscytacji. Za pozytywne rozpatrzenie mojej prośby z góry dziękuję. Więcej atrakcji dostarczył mi jakieś dwa tygodnie temu AMT, czyli ten komputerek przytwierdzony w pracy do mojego przedramienia mówiący mi, co mam robić. Poinformował mnie mianowicie, iż powinienem właśnie udać się na lancz. Poszedłem posłusznie. Dla zdrowia oczywiście. Aby mieć siłę do dalszej pracy. Ja przecież kocham pracę. Każdy jej rodzaj i odmianę. Byle dużo. Byle tylko nie z mojej strony. W ten sposób kocham, rzeczywiście!

LINK DO CZĘŚCI 11

W magazynie osób mniejszych 3

A nie wszyscy są od roboty. W magazynie są też tacy od myślenia. Tak się bidulki przemęczają, że czasem mam ochotę przewieźć ich moim rozklekotanym pojazdem z zawrotną prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, co by im się w główkach przejaśniło od powiewów świeżego powietrza. Może zaczęliby wtedy racjonalnie nami zarządzać. To znaczy, żebym ładował puszysty papier toaletowy, a nie diabelnie ciężkie zgrzewki wielopaków wody i soków. A tu nic z tego. To nie koncert życzeń. Co najwyżej randka w ciemno za wachlarzem z szeregu palet. Wygrać można zakwasy. Odciski są nagrodą pocieszenia.

No i tak sobie jeżdżę po tym magazynie w poszukiwaniu upragnionych przez Irlandczyków produktów odżywczych. Tubylcy karmią nimi swoje nowotwory w różnych stadiach, bo z żywnością ten towar ma tyle wspólnego, co muszki owocówki z owocami. Czyli wywodzą się z jednej linii. Frazeologicznej. Już tłumaczę. To jest tak, że te produkty miały być odżywcze, żeby nie powiedzieć z rozpędu naturalne, a muszki owocówki z założenia miały dawać owoce. Gdy tak sobie jeżdżę moim wózkiem, mam bardzo dużo czasu na przemyślenia. I kiedy trak ostatnio mi robił „pyr, pyr, pyr”, to skojarzyło mi się, że jestem taki fajny jak ten pan, co w jednym filmie na małym motorku-kosiarce jeździł po świecie. Że moja praca to taka właśnie prosta historia. Bardzo prosta umysłowo, nie mylić z kosiarzem umysłów. Takie codzienne wyścigi z czasem, aby nadążyć za chorą normą.

Przeprowadziłem ostatnio doświadczenie na sobie i systemie magazynowym. Wyszło mi, że nigdy nie będę wystarczająco dobrym pickerem. Picker to Ludzki Podnośnik Dóbr – LPD. Często mylone z LPR. Dalece niestosownie. Dostałem wyjątkowo skomplikowane zadanie – odnaleźć i dostarczyć jeden ładunek, jeden produkt z szarego końca brudnego magazynu. Postanowiłem się wykazać. Ekspresowo załadowałem skrzynię na traka i popędziłem przez magazyn na przełaj, łamiąc wszelkie możliwe wewnętrzne przepisy drogowe. Przepisy mówią o tym, że wszystkie drogi są jednokierunkowe i nie można jeździć do tyłu. Skutkuje to wieczną jazdą slalomem między alejkami. Należy też trąbić przed wjechaniem na skrzyżowanie, przydatne, gdyby ktoś usnął za kierownicą. Jakby powiedzieli panowie policjanci z drogówki, nie zastosowałem się. Błyskawicznie zabrałem już z daleka upatrzony produkt i wróciłem pełnym gazem w ten sam niegodny kierowcy sposób. Odstawiłem na wyznaczone miejsce, kliknąłem to tu to tam, a tu niespodzianka! Nie udało mi się wyrobić normy! Nie zmieściłem się w czasie! No więc co ja miałem zrobić? Przeskakiwać między alejkami? Fruwać pod sufitem? Czy założyć majtki na wierzch i udawać Supermana? Struś Pędziwiatr, szybki tramwaj, Flash Gordon… Może to są te normy unijne dla Polski? Ale luz, myślmy pozytywnie. Po co mi logika, skoro jestem w wesołym miasteczku? Rozbijam się pomarańczową furą i jeszcze mi za to płacą.

LINK DO CZĘŚCI 4

W magazynie osób mniejszych 2

Właśnie, tylko bajka. Ten duży, piękny dom wcale nie jest taki duży. Ani nie piękny. Zwykła bryła bez udziwnień typu jaskółka, wykusz, weranda. Zupełnie surowy. W środku tylko najtańsze sprzęty z hipermarketów. Większość dopiero wymaga powołania do życia z formy wieloskładnikowej rozproszonej do formy jednolicie spójnej. Wszystko w granicach rozsądnej funkcjonalności. Najlepiej bez użycia narzędzi, bo tych też nie mam. Z zewnątrz mury bez wyrazu. Równiutko opaskudzone przez ptaki, których gniazda zdążono usunąć chyba dopiero na tydzień przed moim przybyciem. Więc w zasadzie dosyć wyrazista, jak na wierzchnią okładzinę. Na termoizolację mi to nie wygląda. Jedyna egzotyka, że dom stoi na wyspie. To co przyczepiło się do domu od spodu, to Irlandia Północna.

Ogród… Hm, to zdecydowanie za duże słowo. Zwykły trawnik trzy na cztery metry bez dodatkowego zakrzewienia, nie wspominając o drzewostanie. Do tego dom wcale nie jest za darmo, bo firma, która go wynajmuje, za tę przysługę odbija sobie z mojej pensji. Nawiązka zwielokrotniona, rzecz jasna. Mieszkam tu z sześciorgiem współpracowników, co wydatnie obniża komfort użytkowania luksusów pokroju kuchni, łazienki czy telewizora. Nawet jakość spania wydaje się być zredukowana, bo domek jest dość tekturowy jeśli chodzi o teksturę jego spoistości, a co za tym idzie dyskretny akustycznie, jak kościół wybudowany na terenie amfiteatru nad jeziorem w obszarze nieckowatej łąki. Czyli głos rozchodzi się bezproblemowo, a ukształtowanie terenu potęguje jego siłę wyrazu. Lekko uciążliwe rozwiązanie, kiedy akurat chce mi się krzyczeć.

Moje bezstresowe zajęcie to praca dla najniższej miejscowej klasy społecznej, opóźnionych w rozwoju, nadpobudliwych psychicznie, neandertalczyków z nadmiarem wewnętrznego wydzielania hormonów oraz inteligencji z Polski. Ciekawe do której grupy pasuję najbardziej ? Te całkiem duże pieniądze też wcale nie są zniewalające. Powiedziałbym nawet, iż względem najniższej gwarantowanej stawki dochody często wyglądają na niższe. Nie bądźmy jednak zachłanni. Na produkty z najniższej półki zawsze mnie stać. Jakość marketowa jest mi bliska, bo właśnie w magazynie jednej z największych europejskich sieci marketów mam bezdenną przyjemność pracować. O wielkości sieci niech świadczy fakt, że na Wyspy też już trafiła.
Jeżdżę sobie rozwalającym się pomarańczowym wózkiem prawie widłowym, wyposażonym w donośny klakson oraz niesprawne hamulce. Warto w tym miejscu przypomnieć, że pomarańczowy był modny w zeszłym sezonie. Mój wózek, zwany trakiem, ma przód. Wypełnia go wielka bateria, a baterię wypełnia kwas. Dalej sterczy drążek sterowniczy, takie coś ja kierownica hulajnogi. W nowszych modelach zamontowano tradycyjną, okrągłą kierownicę. Konstruktorzy wygospodarowali też miejsce stojące dla głupiego, oparcie o różnych zastosowaniach oraz widły nazywane tu widelcami. Na widelce nadziewam sobie albo jedną metalową skrzynię, albo dwie, albo nawet trzy. Nadziewałbym ich jeszcze więcej, ale muszę się słuchać mojego własnego osobistego komputerka, czyli takiego przerośniętego zegarka, który pasuje jedynie na tydzień mody w Paryżu. Można by go nazwać armtopem – raz, że brzmi to fajnie, jak z science fiction, a dwa, że komputerek okupuje całe przedramię. A kiedy zapnę rzepy, obłapia mnie technika i zaczynam rozumieć, jak niewygodnie jest być cyborgiem. Do tego obłapianym w pracy i nie narzekającym ani na mobbing, ani nawet ocieractwo. Komputerek łączy się kabelkiem ze skanerem – kolejnym z moich sztucznych narządów zmysłów, przyczepionym dla odmiany skóropodobnymi paskami do grzbietu dłoni. Kabelek odchodzący od skanera biegnie do guziczka na moim palcu wskazującym. Na co wskazuje palec przeczytacie w dalszej części poradnika pod tytułem: „Jak magazynować, aby zmagazynować się gdzie indziej” Natomiast, wspomniany guziczek powinien kolejnym kabelkiem łączyć się z mózgiem magazyniera, ale Polakom nie zamontowano takiej opcji. Zegarek mówi mi, co mam robić, kiedy i w jakiej ilości. Ja robię, czyli naciskając kciukiem przycisk na palcu wskazującym, włączam laser, skanuję kod kreskowy produktu, a na wyświetlaczu wyskakuje, ile dziadostwa zabrać i gdzie odstawić. Jeśli rozkazy komputera są bez sensu, to i tak nie mogę tego zmienić, bo bym go popsuł, a na taki jeden musiałbym pracować ze trzy miesiące. Armtop nie mówi mi tylko, kiedy mam iść na przerwę, bo po co wyrobnikowi przerwa? Nie łączy się też z Facebookiem, co może potęgować samotność. Na początku zastanawiałem się, czy będzie mi wyświetlał: „Pora na siku”. Po kilku atakach pęcherza moczowego już się nauczyłem, że nic go to nie obchodzi. Szczury uczą się szybciej! Zostawmy jednak genezę mojej inteligencji. Jestem tu przecież wyłącznie od roboty.

LINK DO CZĘŚCI 3