Mrowienie w kończynach

Zwykły z ciebie człowiek
może jedynie brzuchonóg
w lustrze nawet gadziogłówka
odczuwasz mrowienie w kończynach
i bóle przy końcu odwłoku
masz zaczerwienia na twarzy
a to sugeruje żeś pszczółka
możesz być robotnicą
strażnikiem gniazda
lub wylęgarką spod plastra
pszczoło miodna
ofiaro rozwoju populacji na giełdzie
znaczysz tyle przebiegiem życia
co ślad pod butem ludzkiego pana
jak przetrwa twoja kolonia
w burzowej superkomórce
nieopodal samochodu pułapki
lub między śmigłami drona?

W magazynie osób mniejszych 13

Jeden z nas zesłańców z wyboru wracał do Polski tego samego tygodnia, w którym ja oczekiwałem na werdykt w sprawie kolejnego meandra na drodze życia. Tym sposobem, że jego naglił czas, a ja miałem go mnóstwo zwiedziliśmy Belfast oraz szczegółowo przeszukaliśmy większość okolicznych sklepów w poszukiwaniu redukcji cenowych. Belfast okazał się na tyle brzydki, aby każdemu przywołać na myśl Katowice. A raczej okolice dworca, bo więcej nie znaliśmy. Ostatnio słyszałem, że nie jest to najbrzydsze miasto na Śląsku. Podobno Zabrze wiedzie prym. Nie działa to jednak na mnie pocieszająco w żaden sposób. Zakupy to co innego… Polowanie na obniżki znów zakończyło się powodzeniem. No w czepku urodzony, jak nic. Co nie zmienia faktu, iż większość cen jakie widzieliśmy była absolutnie pozbawiona sensu dla przyjezdnych małych ludzi. Poza sklepowymi atrakcjami nie znaleźliśmy nic wartego choćby jednego zdjęcia. Nawet jeden samochód nie wyleciał w powietrze na znak niezadowolenia członków IRA, żadnych manifestacji, żadnych bojówek, żadnych łapanek, ale nudy. A tak mnie straszyli przed przyjazdem w te okolice… Wiedziałem, że to wszystko wroga propaganda!
Najdziwniejsza rzecz jaką zauważyłem to to, że niektóre przystanki mają obrócone w drugą stronę i nie chodzi mi o fakt, iż są nie po tej stronie ulicy co u nas, muszą więc być otwarte w druga stronę. One po prostu stoją plecami do ulicy. Takie przystanki bardzo dla przechodniów, bardziej niż gdzie indziej. Przynajmniej żaden samochód nie ochlapie wodą z kałuży czekających na przystanku. Właściwie nie powinno mieć to większego znaczenia zakładając prawdziwość opinii, jakie słyszałem na temat tutejszej komunikacji publicznej, która tak naprawdę nie jest wcale publiczna. Autobusy mianowicie zatrzymują się tylko na żądanie, albo kogoś z zewnątrz, albo wewnętrznego pasażera. To znaczy osobnicy z wewnątrz mają prawie absolutną szansę na zatrzymanie pojazdu, natomiast osobnicy z zewnątrz zdani są na łaskę kierowcy. Jeśli na poboczu stoi jeden człowieczek to niekoniecznie jest sens się zatrzymywać, a gdy stoi cała grupka ludzików, do tego nocną porą i wyglądają na przykład jak Polacy po pracy, czyli nie do końca zachęcająco, to zatrzymywać się nie trzeba przesadnie wcale. Szczęśliwie w Manchesterze nie zanotowałem jeszcze lęków wśród panów motorniczych. Opieszałość owszem. Kiedy autobus jest pełny to się nie zatrzymuje, nie jak w rodzimych busikach, gdzie nawet tlenu nie da się już wepchnąć, a społeczeństwo z oburzeniem kotłuje się pod sufitem emitując negatywną energie. Dziwić się, że w kraju tak łatwo o wypadek na drodze przy takiej skopanej aurze… Potem miliony są wydawane na akcje „stop wariatom drogowym”. A dług narodowy rośnie z każdą sekundą. Ciężko się w Polsce nie denerwować, nie tylko za kierownicą. Przecież tego się normalnie nie da znieść na trzeźwo!
Kolejna ciekawostka, w Belfaście nie mają czegoś takiego, jak zatoczki, aby autobus mógł się bezpiecznie zatrzymać nie tarasując całej jezdni. Oni mają wypustki, aby autobus tarasował dokładnie całą ulicę, a pasażerowie mieli jeszcze dalej niż zajmuje im droga niezbędna do okrążenia przystanku stojącego tyłem. Rozumiem, że Anglia stara się, jak tylko może, by być odmienną na tle reszty świata, ale nie powinna tego robić na tak szeroko zakrojoną skalę. I kto to mówi? Ja bez starań jestem najbardziej odstającym indywiduum wśród znanych mi pobratymców, tudzież innych ludzkich podajników.

 LINK DO CZĘŚCI 14

W magazynie osób mniejszych 6

Kiedy nachodzi mnie romantyczny nastrój, to szlag mnie trafia, bo wciąż chodzę nad to wielgachne jezioro, Lough Neagh, nad tę wylęgarnię żebrzących, zagrypionych ptaków, które nawet nie umieją ustawić się do zdjęcia, inaczej niż z dupy strony. Najwidoczniej tak ostentacyjnie sygnalizują gdzie mają całą tę nagonkę na koligacenie grypy z nazwą ich grupy systematycznej. Tubylcy, słynący z dziwnej wymowy, wymawiają nazwę tego akwenu jak Loch Ness. Ale potwora nie stwierdzono. Prędzej gdzieś w magazynie… Idąc nad wodę, modlę się o lekką aurę, a na miejscu zauważam, że wcale nie jest romantycznie, bo czy może być romantycznie w pojedynkę? Nawet jeśli chodzę tam ze współmieszkańcami, też po prostu nie potrafię cieszyć się pięknem przyrody pod spuchniętym niebem. Irlandczycy przyjeżdżają tu samochodami – bo oni wszędzie jeżdżą samochodami – jedynie dzieci, właściciele czworonogów i watahy Polaków spotyka się tu pieszo. No i dobrze, że tubylcy korzystają z wynalazków techniki, dobrze, że ich na to stać, zważywszy na tutejszą pogodę, ale na Boga, jak już przyjeżdżają nad jezioro, to mogliby chociaż drzwi od samochodu otworzyć! A oni wolą siedzieć w ciepełku, ewentualnie, jeżeli guzik od klimy jest dalej od guzika automatycznego sterowania zaszybieniem, uchylają nieco okno. Może rzeczywiście nie warto oddychać tym, co akurat przyniosła woda? Na grillującego się wieloryba nie ma co liczyć. Kiedy na to patrzę, mój romantyzm robi cofkę. Stwierdzam, że już mi wystarczy tych nastrojowych okoliczności przyrody i wracam do mojego obskurnego domu na wyspie.
Mam do pokonania jakieś pięć kilometrów wzdłuż wyjątkowo ruchliwej drogi. Ciekawe, skąd taki ruch… Mijam po drodze ze trzy ronda, tyle samo skrzyżowań i zupełnie mnie tu nie ma. Już nie słyszę zgiełku lewostronnych kierowców, nie czuję wiatru ani mżawki wdzierającej się w moje trzewia każdą możliwą dziurką. Nie zauważam mijanego centrum handlowego. Nic nie jest w stanie zrobić na mnie choćby najmniejszego wrażenia. Bo ludzie wszędzie są tacy sami. Szczególnie kiedy są na dystans. Zapadam się więc do środka i jestem gdzieś indziej. Szczęśliwszy. Bardziej wypełniony. Tylko wciąż nie wiem, gdzie jest to „indziej”, gdzie się przenoszę. Nawet w snach nie widzę tego miejsca. Obawiam się wręcz, że ono nie istnieje. Według wszelkich założeń mądrzejszych ode mnie, powinienem mieć je w sobie. Irytuje mnie myśl, jakoby szczęście nie było dla każdego. Dla każdego może nie, a dla mnie?
Czasem, gdy idę tą irlandzką drogą taki zapadnięty w siebie, świta mi jakieś przeczucie, że gdzieś tam na końcu coś na mnie czeka, coś godnego odkrycia i całej tej tułaczki. Ale dochodzę do małego domku ze ścianami w ptasich odchodach… No i co zrobić – zgłoszę swoją obecność, bo znowu zaczyna padać.

LINK DO CZĘŚCI 7