Powłoki miłości – ilustrowane

Powłoki miłości

WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „TERYTORIUM ROZPADU SEKWENCJI”

Faramuszka i kocimiętka

Przesłodkie okazanie słodu delikatnie otula ciepłotą
lukier na tle aromatycznych polnych kwiatów i ziół
zwiewna faramuszka wśród wonnej kocimiętki
zrobiły w błogiego ciula już niejednego śmiertelnika.

O sobie w cieniu promieniowania

Na podstawie odbić cieplnych
w cień promieniowania
te zdania parzące kriogeniką
o treści poza kwestią formowania
w opakowaniu lodówki
przez ich wnętrza kriowpusty
będą mnożyły wirusy
składnikami styku
stopami oczu
tylko po odpowiednim stopie można iść.

Kriogeniczna tożsamość

Dwa kriogeniczne serca z ekwipunkiem
wyznaczą horyzont zdarzeń w jedności
rozwieszą aureolę smutku w lunaparku
podniebne toasty na diabelskim młynie
zatrwożą wyrażeniem formy industrialnej
zabłąkane myśli o niskim cieple spalania
poświęcenie przygaszą własnym zastojem
techniczny krzyk w mechanicznym zamęcie
trybów fortuny pastwiących się na miąższu
los znużony kołowaniem dopełni pozwoleń
wyciskania karmy z tożsamości natury
podczas kolizji prawilnych debilizmów.

Surface

Against the background of azure
I pass for happy one
a perfect surface of trying
I’m broken
instead of inner strength
I’m a tremble side of restless
dimness over the ground
laughter’s peal that’s not the greatest time
fading eye’s quiet
used to flow of spirit full
if my feelings forgot to create the warmth
unsalutary is not a reason of avoid the sun.

W magazynie osób mniejszych 6

Kiedy nachodzi mnie romantyczny nastrój, to szlag mnie trafia, bo wciąż chodzę nad to wielgachne jezioro, Lough Neagh, nad tę wylęgarnię żebrzących, zagrypionych ptaków, które nawet nie umieją ustawić się do zdjęcia, inaczej niż z dupy strony. Najwidoczniej tak ostentacyjnie sygnalizują gdzie mają całą tę nagonkę na koligacenie grypy z nazwą ich grupy systematycznej. Tubylcy, słynący z dziwnej wymowy, wymawiają nazwę tego akwenu jak Loch Ness. Ale potwora nie stwierdzono. Prędzej gdzieś w magazynie… Idąc nad wodę, modlę się o lekką aurę, a na miejscu zauważam, że wcale nie jest romantycznie, bo czy może być romantycznie w pojedynkę? Nawet jeśli chodzę tam ze współmieszkańcami, też po prostu nie potrafię cieszyć się pięknem przyrody pod spuchniętym niebem. Irlandczycy przyjeżdżają tu samochodami – bo oni wszędzie jeżdżą samochodami – jedynie dzieci, właściciele czworonogów i watahy Polaków spotyka się tu pieszo. No i dobrze, że tubylcy korzystają z wynalazków techniki, dobrze, że ich na to stać, zważywszy na tutejszą pogodę, ale na Boga, jak już przyjeżdżają nad jezioro, to mogliby chociaż drzwi od samochodu otworzyć! A oni wolą siedzieć w ciepełku, ewentualnie, jeżeli guzik od klimy jest dalej od guzika automatycznego sterowania zaszybieniem, uchylają nieco okno. Może rzeczywiście nie warto oddychać tym, co akurat przyniosła woda? Na grillującego się wieloryba nie ma co liczyć. Kiedy na to patrzę, mój romantyzm robi cofkę. Stwierdzam, że już mi wystarczy tych nastrojowych okoliczności przyrody i wracam do mojego obskurnego domu na wyspie.
Mam do pokonania jakieś pięć kilometrów wzdłuż wyjątkowo ruchliwej drogi. Ciekawe, skąd taki ruch… Mijam po drodze ze trzy ronda, tyle samo skrzyżowań i zupełnie mnie tu nie ma. Już nie słyszę zgiełku lewostronnych kierowców, nie czuję wiatru ani mżawki wdzierającej się w moje trzewia każdą możliwą dziurką. Nie zauważam mijanego centrum handlowego. Nic nie jest w stanie zrobić na mnie choćby najmniejszego wrażenia. Bo ludzie wszędzie są tacy sami. Szczególnie kiedy są na dystans. Zapadam się więc do środka i jestem gdzieś indziej. Szczęśliwszy. Bardziej wypełniony. Tylko wciąż nie wiem, gdzie jest to „indziej”, gdzie się przenoszę. Nawet w snach nie widzę tego miejsca. Obawiam się wręcz, że ono nie istnieje. Według wszelkich założeń mądrzejszych ode mnie, powinienem mieć je w sobie. Irytuje mnie myśl, jakoby szczęście nie było dla każdego. Dla każdego może nie, a dla mnie?
Czasem, gdy idę tą irlandzką drogą taki zapadnięty w siebie, świta mi jakieś przeczucie, że gdzieś tam na końcu coś na mnie czeka, coś godnego odkrycia i całej tej tułaczki. Ale dochodzę do małego domku ze ścianami w ptasich odchodach… No i co zrobić – zgłoszę swoją obecność, bo znowu zaczyna padać.

LINK DO CZĘŚCI 7