Istnienie bezwarunkowo

W przeciwieństwie do istnienia
zasadniczo działającego nie prawie wszędzie
interesujące będzie zastosowanie technik
do systemów quasi-nieredukowalnych
dających się oddzielić.
 
 
WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „SSAKI LEŻĄ NA BOKU”
WSPÓŁAUTOREM WIERSZA JEST PIOTR SZRENIAWSKI

Zawiłości bawełny

Macica nie wykarmi wiedzą spragnionych
którzy przestali wierzyć bajkom
którzy bez posiadania racji
istnieją w koszach na śmieci
logika nie stworzy połączeń astralnych

udowodniono zgodność rzędów cyfr
realia nie wynikną poza zawiłości bawełny
patrzenie w oka mgnieniu zobaczy więcej
w otchłani niesprawnych neuronów
spora zawartość wysondowanej prawdy.

 

ENGLISH VERSION HERE
LINK DO WERSJI MULTIMEDIALNEJ
WIERSZ POCHODZI Z TOMIKU „POEZJA PĘKŁA”

W magazynie osób mniejszych 6

Kiedy nachodzi mnie romantyczny nastrój, to szlag mnie trafia, bo wciąż chodzę nad to wielgachne jezioro, Lough Neagh, nad tę wylęgarnię żebrzących, zagrypionych ptaków, które nawet nie umieją ustawić się do zdjęcia, inaczej niż z dupy strony. Najwidoczniej tak ostentacyjnie sygnalizują gdzie mają całą tę nagonkę na koligacenie grypy z nazwą ich grupy systematycznej. Tubylcy, słynący z dziwnej wymowy, wymawiają nazwę tego akwenu jak Loch Ness. Ale potwora nie stwierdzono. Prędzej gdzieś w magazynie… Idąc nad wodę, modlę się o lekką aurę, a na miejscu zauważam, że wcale nie jest romantycznie, bo czy może być romantycznie w pojedynkę? Nawet jeśli chodzę tam ze współmieszkańcami, też po prostu nie potrafię cieszyć się pięknem przyrody pod spuchniętym niebem. Irlandczycy przyjeżdżają tu samochodami – bo oni wszędzie jeżdżą samochodami – jedynie dzieci, właściciele czworonogów i watahy Polaków spotyka się tu pieszo. No i dobrze, że tubylcy korzystają z wynalazków techniki, dobrze, że ich na to stać, zważywszy na tutejszą pogodę, ale na Boga, jak już przyjeżdżają nad jezioro, to mogliby chociaż drzwi od samochodu otworzyć! A oni wolą siedzieć w ciepełku, ewentualnie, jeżeli guzik od klimy jest dalej od guzika automatycznego sterowania zaszybieniem, uchylają nieco okno. Może rzeczywiście nie warto oddychać tym, co akurat przyniosła woda? Na grillującego się wieloryba nie ma co liczyć. Kiedy na to patrzę, mój romantyzm robi cofkę. Stwierdzam, że już mi wystarczy tych nastrojowych okoliczności przyrody i wracam do mojego obskurnego domu na wyspie.
Mam do pokonania jakieś pięć kilometrów wzdłuż wyjątkowo ruchliwej drogi. Ciekawe, skąd taki ruch… Mijam po drodze ze trzy ronda, tyle samo skrzyżowań i zupełnie mnie tu nie ma. Już nie słyszę zgiełku lewostronnych kierowców, nie czuję wiatru ani mżawki wdzierającej się w moje trzewia każdą możliwą dziurką. Nie zauważam mijanego centrum handlowego. Nic nie jest w stanie zrobić na mnie choćby najmniejszego wrażenia. Bo ludzie wszędzie są tacy sami. Szczególnie kiedy są na dystans. Zapadam się więc do środka i jestem gdzieś indziej. Szczęśliwszy. Bardziej wypełniony. Tylko wciąż nie wiem, gdzie jest to „indziej”, gdzie się przenoszę. Nawet w snach nie widzę tego miejsca. Obawiam się wręcz, że ono nie istnieje. Według wszelkich założeń mądrzejszych ode mnie, powinienem mieć je w sobie. Irytuje mnie myśl, jakoby szczęście nie było dla każdego. Dla każdego może nie, a dla mnie?
Czasem, gdy idę tą irlandzką drogą taki zapadnięty w siebie, świta mi jakieś przeczucie, że gdzieś tam na końcu coś na mnie czeka, coś godnego odkrycia i całej tej tułaczki. Ale dochodzę do małego domku ze ścianami w ptasich odchodach… No i co zrobić – zgłoszę swoją obecność, bo znowu zaczyna padać.

LINK DO CZĘŚCI 7

Stworzenia efemeryczne

Wahania planu we wnykach podłości
realia wbrew obietnicom pospolitych marzeń
gdzieś między skrajną euforią
a stanem maniakalno depresyjnym
efemeryczne stworzenia
bezmyślnie karmione chlebem poprzez ciało
sens istnienia w bezsilności dalszej
przechodzi okres wzmożonych samobójstw
dzień dobry na cudowne odmiany
ewentualnie szukanie zastępczych zajęć
typu ostrzenie noży kuchennych.

Stworzenie na miarę

Czarnoksiężniku
odpuść sobie łagodzenie objawów
mam dla ciebie śmierć
dokładnie taką jak lubisz
zaklęcia
tajemne nalewki
mikstury
daremne
jedynie śmierć stworzono na miarę
twej satysfakcji w udręce
wiem
zrobisz to
jak swego rodzaju antidotum
w podzięce istnienia
ty się sprzeciwisz na taki przepis
trwania niebytu
za życia
złamiesz niepisane zasady
nie mogąc cofnąć uroku
najpotężniej wykroczysz
świętego dnia po życiu
wbrew naturze zgrzeszysz
nie tak jak zawsze
brakiem rozkoszy.

Gdy ogród umiera

Gdy ogród umiera
deszczowym ekranem świtu chłód płatki róż naciera życia łaknieniem
zanurza w przestrzeni wody
całą objętością pragnienia poskręcaną urnę korzeni
czerpie ze studni samotnego odgłosu
między falą zwróconą echem
uwodniony ból powszedni o przedłużonej dacie ważności
z domieszką istnienia
podtrzymuje soplem wymarzłe pąki
przed uderzeniem krawędzi rozgrzanego piłą tarczową kamienia
o nieciosanej twarzy
byle do wiosny wilgotnej od progu
może być grudniową porą cudów

chłodnia ogród przechowa śnieżnej pokrywy ciężaru uczuciem
rekombinacja zerwanych połączeń w sieci obłędu i muru
tego z kamieni palących opoki
pod włos narzucającej się pamięci za grosz nie wartej jutra
wodne opary wyssane z ich wnętrza
wessane w otchłań po zgliszczach ogrodu

porannym przypływem rosy zasilanym wprost z mroku
krople z powierzchni wchłoną życie przechylone do końca
zasób od podstaw łagiewki na wskroś suchotniczy
wystarczy by przeżyć odbiciem gruntu
granice sytości nie do przebicia dla pąków
za to zdrewniałych części wilgoć nie drąży.