Dorastałem w latach 90. ubiegłego wieku, kiedy to nasz rynek otworzony został na świat, a ten zaczął zalewać nas swoimi towarami. Jako nastolatek obserwowałem pasję, z jaką młodzi ludzie rzucali się na nowe, markowe produkty, głównie tekstylne. Sam kilkakrotnie uległem w owym czasie markowym produktom i, o dziwo, do dziś bardzo dobrze wspominam tamte zakupy. Było drogo, to fakt, był też swego rodzaju prestiż, że człowiek znalazł się w wąskiej wtedy grupie posiadaczy „lepszych” rzeczy. I nawet nie mogę zaprzeczyć temu trywialnemu stwierdzeniu, ponieważ jakościowo tamte ubrania naprawdę były co najmniej dobre. Wstyd się przyznać, ale jedną bluzę – kupioną w roku 1996 – mam do dzisiaj. Być może w związku z tym jestem strasznym sknerą, ja jednak wolę myśleć o sobie jako prekursorze krótkiego śladu węglowego i to w okresie, kiedy zagadnienia ekologii dopiero w Polsce raczkowały, a pojęcie śladu węglowego mogło być w ogóle nieznane. Postępowałem tak nie z racji oszczędności, raczej z rozsądku, ewentualnie wrodzonej dbałości o rzeczy – tak, kiedyś rzeczy traktowało się z większym namaszczeniem. A markowe produkty z tamtych lat rzeczywiście reprezentowały markę samą w sobie. Znak firmowy zobowiązywał, lub być może wynikało to z racji zdobywania nowego rynku zbytu. Rzeczy były starannie wykonane z materiałów najwyższej jakości. Moja wspomniana, prehistoryczna bluza, której marki umyślnie tutaj nie podam, nie straciła swojego koloru pomimo upływu 25 lat użytkowania. A użytkowanie było intensywne, choćby ze względu na ordynarne środki piorące, stosowane do ówczesnych pralek mechanicznych. Może trochę się rozciągnęła, ale to akurat szczytna słabość z jej strony – właściciel też trochę sflaczał przez ćwierć wieku.
Zachłyśnięcie się markowymi towarami kiedyś można było zrzucić na barki zbyt długiego siedzenia w szarości ustroju socjalistycznego. Obecnie nie widzę usprawiedliwienia dla tego typu zachowań konsumenckich. Może jedynie poza wzmożoną konsumpcją ogólną, gdzie posiadanie jest sensem bytu oraz wyznacznikiem wartości jednostek. Jak tak dalej pójdzie, „szoping” bankowo stanie się jednostką układu SI. Tak czy inaczej, nie próbujcie dzisiaj kupować ubrań z myślą o przyszłej dekadzie, a co dopiero dwóch. Ekonomiści w firmach tekstylnych już zajęli się tym zagadnieniem. Po trzecim praniu wasz ciuszek zacznie ewoluować w stronę innego fasonu, o kolorze zbliżonym do czegoś bardzo pastelowego – tak nazwijmy skutecznie sprany kolor. Życie szybsze, a ubrania rozwleczone. Nie ma czasu na pranie, ani sensu, mając na uwadze jakość. Lepiej kupić nowe ciuchy. Pokazywanie się zbyt długo w jednej rzeczy, to przecież straszna „siara”.
Kochamy obecnie ekologię, to modne jak błyszczące odzienie. A pranie, to przecież sama chemia. Może rzeczywiście lepiej kupić nowe ubranie, niż wlewać do ekosystemu chemię w proszku, w płynie, w kapsułce, w żelu i w stężonym koncentracie(?). Do tego jeszcze zmiękczacze, wzmacniacze kolorów i utrwalacze puszystości. Niewiele to pomoże, bo na tym etapie zniszczenia już się dokonały. Nie w naszej pralce, nawet nie w naszym rurociągu kanalizacyjnym, dużo dalej. Gdzieś w okolicach Dekanu. Najpewniej w Indiach, Pakistanie i Bangladeszu. Lub jeszcze dalej, w Chinach, czy Tajlandii. Tania siła robocza, to jedynie część uzasadnienia tych lokalizacji. Prawne bezprawie, które w nosie ma poszanowanie przyrody, jest głównym powodem umiejscowienia fabryk tekstylnych akurat tam. Wiedzieć należy, iż przemysł włókienniczy jest drugim największym trucicielem na świecie, zaraz po energetyce, konsumującym ogromne ilości wody. Nie jest tak, że ją wypijają tysiące zatrudnionych w tych fabrykach ludzi, w tym dzieci. Woda wykorzystywana jest na wielu etapach produkcji i w dużej ilość wraca do środowiska, ale reprezentowana przez nią jakość żadnego organizmu nie pozostawi niewzruszonym. Europejskie obostrzenia prawne w dziedzinie ochrony przyrody powodują, że firmy tekstylne nie mają tutaj racji bytu ze względu na horrendalne opłaty środowiskowe, jakie musiałyby ponosić. Na ubrania stać by było jedynie wybrańców. Być może bardziej byśmy je wtedy szanowali. Radocha z dobrze przeprowadzonego cerowania wyparłaby internetowe „pranki”, drastycznie obniżając ich aktualnie milionową oglądalność.
Czasem dajemy drugie życie ubraniom. Po to przecież wymyślono sklepy z towarami z drugiej ręki. Moda zatacza koła, więc i powroty do używanych rzeczy wydają się sensowne. Najlepiej byłoby zwyczajnie nie pozbywać się ubrań, bo niewątpliwie za kilka lat wrócą do łask poprzez ręce projektantów. To bardzo proste, szczególnie, kiedy jest się na przykład zakapiorem bieszczadzkim, albo chociaż zwykłym, szarym wyrobnikiem i posiada się garderobę w nieludzkiej ilości: strój roboczy, strój wyjściowy i jakiś dres-podomka. Ale będąc współczesnym człowiekiem kariery, aspirującym do miana domorosłego celebryty, to tak się nie uda obejść świadomości zbiorowej. Nie sposób w takim przypadku wygrzebać z szafy czegokolwiek, bo szafa musiałaby mieć trzysta metrów kwadratowych, aby pomieścić cały niezbędny majdan błyskotek, plus dodatki, też odbijające światło. Na każdy dzień inny but i w butonierce drogocenny sworzeń. Wygrzebanie tam czegokolwiek trwałoby dobę lub dwie, moglibyśmy wypaść w tym czasie z obiegu. Pamiętać należy przy tym o ważnym aspekcie – przez trzy dni nie oglądasz TikTok’ów i już nigdy nie starczy ci życia, aby to nadrobić.
Mogłoby się wydawać, że życie szaraka modowego powinno być łatwe. Mam na myśli człowieka zupełnie bez pojęcia o poczynaniach szafiarek modowych oraz innych podpicowanych influencerek. Nic z tych rzeczy. Kiedy taki osobnik, nieświadomy odcieni czerwieni faluńskiej, pozbawiony kontaktu z osobowościami internetowymi, pójdzie raz do roku na najbliższy bazar, wyjątkowo nie po marchew i ziemniaki, natychmiast wpadnie w pułapkę zastawioną przez producentów odzieży. Tego nieszczęsnego dnia okaże się bowiem, że 95% dostępnego towaru nosi na sobie jakieś dziwne oznakowania, czasem napisy, czasem piktogramy, a czasem obrazki. To logotypy producentów, we wszystkich możliwych kombinacjach graficznych. Tu coś nadrukują, tu naszyją, tu doczepią, a tu wyhaftują. Wszystko po to, aby z naszego szaraka zwyczajnego zrobić chodzącą, przestrzenną powierzchnię reklamową dla swojej firmy. Przecież pragniemy, aby inni widzieli, że jesteśmy członkami tego światowego imperium, które jest bardzo dobrze notowane na giełdzie, a nas na to stać! Kosmicznym paradoksem tej sytuacji jest okoliczność, iż to nie firma płaci za powierzchnię reklamową, ale powierzchnia reklamowa płaci firmie za możliwość jej reklamowania! To trochę tak, jakbyśmy zrobili następujący zabieg. Kupujemy nowy telewizor. Wykupujemy abonament na dostęp do programów, w którym jeszcze mamy ukrytą cenę dekodera i być może nagrywarki – jeśli akurat jesteśmy bardziej majętni od sąsiadów, albo przynajmniej chcemy za takich uchodzić. A efektem tych naszych wydatków jest oglądanie jedynie kanału z Telezakupami, czyli niekończącego się bloku reklamowego, którego treść wprost uwłacza naszej inteligencji i otwarcie neguje posiadane przez nas możliwości poznawcze. Analogiczną sytuację serwują nam przy kasach w marketach, gdzie możemy kupić torby zakupowe z nazwą sklepu – jakie nie bez podstawy nazywane są reklamówkami. Tym mało wyszukanym sposobem sami stajemy się reklamówkami, samoistnie sponsorującymi wielkie koncerny.
Mało tego. Nasze ubrania, kupione za nasze własne pieniądze, mogą zawierać groźne chemikalia, psujące zdrowie – eufemistycznie podchodząc do toksycznych i rakotwórczych substancji, które wyśmienicie zakłócają gospodarkę hormonalną człowieka, nawet już po jednym założeniu na siebie takiego ciuszka-śmierciuszka. Swoją drogą, kiedyś trzeba było być kimś, aby ktoś inny próbował nas zabić za pomocą zdobnej szaty, zmyślnie nasączonej trucizną. A teraz… A teraz, aby owe ciuszki powstały, cierpią wykorzystywani ludzie, zatruwane jest środowisko i umiera fauna i flora. Dla niezorientowanych nie-wykształciuchów zaznaczam, że MY też jesteśmy fauną, jedynie mniej wyszukaną, dlatego musimy się wymyślnie przebierać.
Na koniec jeszcze sprostowanie rozumowe. Szafiarek modowych proszę nie mylić z szafarkami domowymi, a utrwalacza puszystości nie mącić myślą o typowej ludzkiej przypadłości, polegającej na przybieraniu na wadze. Ubrania wyszczuplające, to nie w tej alejce. To jest dział z odzieżą ekskluzywną, bo się trochę mieni od zawartości jadu. Na tym polega ekspansywność luksusu. Jak by jednak nie było, dziękujemy ci, boże kapitalizmu, za twoje logo na naszych marnych obwolutach. Moje nawet trochę labradoryzuje!